niedziela, 11 czerwca 2017

Kraków, czyli choćby na krótką chwilę

Konferencje jakie organizuje mój dział przynajmniej raz w roku, to zwykle sporo pracy, ale masa frajdy. Nie tylko ze względu na ludzi, z którymi się spotykasz, możliwość kontaktu nie tylko przez telefon, email, ciekawe wykłady, rozmowy. Zwykle staramy się organizować je w jakimś ciekawym miejscu, tak by uczestnicy mieli możliwość wyjść gdzieś po zajęciach. Korzystamy z tego i my, zwykle planując jakiś teatr, knajpkę, czy spacer.
Czasem, tak jak tym razem, jestem gotów zrywać się raniutko, rezygnować z posiłków, byle tylko zobaczyć jakieś fajne miejsce, coś ciekawego. Kiedyś odkryłem w ten sposób freski Nowosielskiego w kościele tuż obok hotelu, teraz miałem duży dylemat jak wyrobić się ze wszystkim, bo miejsca, które mnie interesowały były dość daleko, zainwestowałem jednak w bilety komunikacji miejskiej żeby szybciej się przemieszczać...
Kto jest ciekaw co już udało mi się zobaczyć w Krakowie (nie przy każdej wizycie piszę notki, ale jak jest trochę zdjęć to korzystam), zapraszam tu:
http://notatnikkulturalny.blogspot.com/2015/04/trzy-dni-w-grodzie-kraka-czyli-jeszcze.html albo tu: http://notatnikkulturalny.blogspot.com/2016/06/krakow-ach-ten-krakow-czyli-po.html albo tu: http://notatnikkulturalny.blogspot.com/2015/05/krakow-dokretka-czyli-bloger-to-jednak
Na upartego pewnie tego na blogu jest więcej, ale raczej jako wrażenie z konkretnego teatru, czy muzeum krakowskiego.


Co tym razem udało się zobaczyć? Na początek planowałem zobaczyć wystawę Węgierska secesja, czyli kolekcję spuścizny słynnej manufaktury Zsolnay. Międzynarodowe Centrum Kultury mieści się przy samym Rynku, więc aż dziwne, że dotąd je jakoś omijałem. Wystawa to raptem 3 sale, ale długo można radować oczy cudeńkami ceramicznymi. To nie tylko przedmioty użytkowe, ale i bardziej fantastyczne projekty, a w ostatniej sali również elementy ozdób architektonicznych (aż by się chciało zobaczyć je na żywo).
Wcześniej znalazłem w sieci informację, że tuż obok, na placu Szczepańskim, w jednym z oddziałów Muzeum Narodowego, jest wystawa poświęcona Szymborskiej. Nie mogłem tego ominąć.
Wstęp tam jest darmowy, znowu miejsce jest dość skromne, ale urządzone naprawdę z pomysłem. Można spędzić tam sporo czasu, zaglądając do kolejnych zakamarków, słuchając wierszy poetki, przeglądając szpargały. Bardzo podobało mi się to, że ta wystawa nie jest sztywna, że pokazuje ją jako osobę żywą, pełną poczucia humoru... Ordery, nagroda Nobla - to wszystko wcale nie jest na wierzchu, a to co rzuca się w oczy, to drobiazgi z jej mieszkania. Piękne. Chyba właśnie tak chciałaby być pamiętana. Nie na pomnikach, napuszonych akademiach.










Zaglądajcie do Szuflady Szymborskiej!

Co jeszcze udało się zobaczyć w świetle dziennym?
Pędząc z wywieszonym językiem, pojechałem do Nowej Huty (w sumie to ktoś miał poczucie humoru, by główny plac zbudowany przez komunistów nazwać imieniem prezydenta Reagana). Cel? Znajomy z Krakowa powiedział mi o wystawie prac Beksińskiego.
W wielkim molochu (jejku jakie to wielkie!) pełnym przedszkolaków i uczniów, coś tak mrocznego, depresyjnego. Nie marudzę jednak co do miejsca - zadbano o odpowiednie wyeksponowanie prac, jest klimatyczna muzyka i nawet tych okropnych gwizdków dzieciarni nie było słychać. Jedyny minus jaki mam do organizatorów to fakt iż nie ma żadnych informatorów, ulotek, a śliczny bilet jest przedzierany w okrutny sposób.
A prace? Oj długo można się w nie wpatrywać. I tylko żal, że zdjęcia można robić jedynie po kryjomu (mimo nie używania flesza). Świetna wystawa, niedrogie bilety.

Zajrzałem też na chwilę do miejsca, które mnie bardzo kusiło, czyli starej zajezdni tramwajowej na Kazimierzu, gdzie urządzono Muzeum Inżynierii Miejskiej.
Co prawda mam wrażenie, że ta obietnica interaktywności dotyczy zaledwie połowy eksponatów (albo i mniej), za dużo tam jak dla mnie rzeczy dość oczywistych, ale widziałem, że przy zwiedzaniu z przewodnikiem wszystko nabierało trochę większej głębi. Może po prostu ja miałem za mało czasu?
Dzieciaki widziałem miały sporą frajdę. Choć naprawdę warto zadbać o to, by wszystko można było dotykać, a nie tylko oglądać z daleka.
A jak Kazimierz to nie mogło zabraknąć najlepszych lodów, czyli Good Lood.

Udało się też znaleźć Pub pod Rozbrykanym Kócem (zmienione miejsce, większe sale, niezłe jedzenie, muzyka z filmów tolkienowskich). Kiedyś pisałem już o miejscu nawiązującym do Pottera, teraz przyszedł czas na Władcę Pierścieni. Nie wiem jak tam jest w trakcie imprez tematycznych, ale jak dla mnie trochę za mało tu klimatu, tej wyjątkowości. Ale warzone na miejscu piwo dobre!
Nie trafiłem tym razem do dawnej fabryki tytoniu, które podobno fajnie zostało odświeżone i przerobione na centrum imprezowe - może następnym razem. Ale i tak mam wrażenie, że udało się zobaczyć sporo. Przecież do tego jeszcze trzeba dodać wieczorne spacery, teatr (pisałem dwa dni temu), Wedel na Rynku, knajpki (np. fajny Camelot), urokliwy Kazimierz.
Kocham to miasto.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz