Sobotnia dawka fantastyki to powrót do cyklu Wehikuł czasu od wydawnictwa Rebis. Najsławniejsi autorzy, nagradzane książki, tytuły, które były gorąco dyskutowane i teraz przypominane polskiemu czytelnikowi. Boicie się, że trącą myszką? Nawet jeżeli tak, to uwierzcie że można tu znaleźć sporo materiału do refleksji. I nie dotyczy on jedynie tego, że rozpoznajemy kto po danej książce potem sięgnął po ten sam pomysł, jak go wykorzystał. Mimo tego że świat się zmienił, pytania dotyczące kontaktu z obcą cywilizacją, o kondycję ludzkiej natury, o to jak byśmy się zachowali w obliczu kryzysu, okazuje się że wciąż pozostają aktualne.
Czyta się to więc czasem z uśmiechem, ale i niejednokrotnie ze smutną refleksją, że niestety ludzkość mimo takich ostrzeżeń, nie wyciąga wniosków, wciąż popełnia te same błędy.
Powieść Freda Hoyle'a to prowokacja, chwilami nie pozbawiona czarnego humoru, ale i całkiem serio zadane pytanie: komu byśmy bardziej mieli ufać: naukowcom, czy politykom? Ci drudzy oczywiście choć mówią o wspaniałych intencjach, często myślą jedynie o własnej władzy. A ci pierwsi? Czy mogą się w swoich hipotezach mylić? Czy mogą zapomnieć o moralności, dążąc jedynie do udowodnienia jakichś swoich tez lub spragnieni sprawdzenia kolejnego wyniku?
Autor sam był astrofizykiem i kosmologiem o sporych zasługach, więc pisząc tą powieść, głównymi bohaterami czyni podobnych sobie - ludzi pełnych ambicji, ale i otwartych na dyskusję i dialog, wciąż szukających potwierdzeń, ale i pewnych siebie i swoich obliczeń, upartych, czasem ekscentrycznych i nie lubiących podporządkowywania się laikom. Co by było gdyby dać szansę takim ludziom podejmować decyzje o losach ziemi, o tym jak rozmawiać z obcą cywilizacją, by uniknąć zagrożenia?
Od razu uprzedźmy że Hoyle chyba jest lepszym naukowcem niż pisarzem. Mamy do czynienia z książkę, gdzie wyraźniej nakreślona jest jedynie jedna postać, zdaje się że zawierająca sporo z rozdętego ego samego autora, a fabuła jest dość schematyczna i ma równie dużo słabszych co i ciekawszych momentów. Od nic nie wnoszących dialogów, przez ważkie decyzje, aż po konsekwencje które pochłaniają masę cierpienia, o których wspomina się jakby były jedynie statystyką... Dziwnie się to czyta, ale mimo to sam pomysł jest intrygujący i choćby ze względu na niego nie żałuję lektury. W sumie niewiele powieści z lat 50 przetrwało do dziś budząc podobne emocje jak w momencie ich wydania.
Ze zbliżającą się do Ziemi czarną chmurą, której natury za bardzo nikt nie potrafi zbadać, rozdrobniona decyzyjnie ludzkość nie jest w stanie się zmierzyć bez ofiar. I jeżeli ma się ograniczyć ich liczbę, trzeba wznieść się ponad egoizm, budżety państw i obawy czy konkurencja nie urośnie za bardzo w siłę. To literatura, która dość realistycznie pisze o zagrożeniach, choć może rozwiązania jakie przed nami kreśli wydają się trochę utopijne. Jej akademickość, spora ilość naukowych informacji, może ciut zniechęcać, z drugiej strony jednak autor nasycił fabułę odpowiednią ilością "normalnych" sytuacji, by to nie zrobiło zbyt zniechęcające.
Tym razem obca cywilizacja jest tak odmienna od nas, ma tak zaskakujące oblicze, że trudno ludziom ją zrozumieć, ale działa to też w drugą stronę. To właśnie jest kluczem do rosnącego napięcia i poczucia zagrożenia - z jednej strony przypisywanie obcym intencji, których być może wcale nie ma, z drugiej przerażenie bezmyślnością i egoizmem ludzi, którzy potrafią oddać decyzyjność w ręce jednostek prowadzących ich do przepaści, nie wyciąganie wniosków z kolejnych tragedii jakich doświadcza nasza planeta.
Ciekawe. Ale nie spodziewajcie się lektury łatwej i przyjemnej. Pod pozornie banalnymi opisami kolejnych etapów przygotowań do zmierzenia się z efektami spotkania z czarną chmurą, zawartych jest tu sporo ciekawych przemyśleń, aktualnych i dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz