
M męczy mnie, żebym jak najszybciej pisał dialogowane recenzje teatralne ze spektakli na których byliśmy, ale jakoś nie mam weny, więc wygrzebuję z archiwum notek szkic o filmie, który jakoś trochę się łączy z dziś opisywanym "Climaxem". Dlaczego? Bo to też trochę podobna koncepcja filmu, bliższa teledyskowi, zbiorowi scen, a nie spójnej fabule, która prowadzi nas od A do Z.
To również rzecz, która opowiadana jest o młodych i językiem młodych. Reżyser konfrontuje świat pokolenia rodziców, z młodymi, którzy nie bardzo odnajdują się w ich rzeczywistości, buntują się. Może nie ma tańca, jak u Noego, ale za to muzyka, światek artystycznej bohemy i narkotyki są równie ważne.

Chyba nawet sama forma, sposób opowiadania tej historii jest ciekawszy niż to co zlepimy sobie jako całość z tych fragmentów. Warto docenić fakt, że to dzieło offowe, bezkompromisowe i autorskie, robione własnymi siłami, a nie poprzez szukanie wsparcia w kasie państwowej, samorządowej czy jakiejś innej. Na plus na pewno też dobra rola Marcina Kowalczyka. I podobnie jak rano napisałem, tak i tu mogę powtórzyć: dla jednych ten film będzie objawieniem, a inni stwierdzą, że degrengolady nie mają ochoty oglądać. A ja chyba jeszcze kiedyś do niego wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz