Robert:
"Dwoje na huśtawce" - klasyczny już melodramat Williama
Gibsona, słodko-gorzka historia skomplikowanej relacji między
dwojgiem trzydziestolatków, powraca w Teatrze IMKA w trochę innej
odsłonie. Już nie USA, a Polska, a i bohaterowie jakby bardziej
współcześni. Jak Ci się podobało?
MaGa:
Przeniesienie historii do Polski – ciekawe, podobało mi się.To
moje pierwsze spotkanie z Teatrem IMKA i mam mieszane uczucia. Sam
spektakl to klasyczny samograj, mądry, ponadczasowy temat. Takie
historie były, zdarzają się obecnie i zapewne w innych czasach i w
innych miejscach będą się zdarzały. Dwoje samotnych osób w obcym
mieście … On szuka zapomnienia po rozpadzie małżeństwa, ona
wsparcia w dążeniu do marzeń…
Robert:
W świecie gdy tak mocno mówi się o prawie do bycia singlem, o tym
iż można być szczęśliwym bez związku, widać jednak nie każdy
się odnajduje. Ta dwójka ewidentnie szuka sensu w życiu, swojego
miejsca, ale do tego potrzebuje też kogoś przy swoim boku. Kogoś
kto by się opiekował, wspierał, mobilizował albo też odwrotnie:
kogoś kim można się zaopiekować, wspierać, mobilizować. Nie ma
w tym nic złego, dopóki człowiek jest świadom swoich potrzeb,
uczuć, potrafi je komunikować.
MaGa:
Właśnie – jeśli jest świadom … A w tej historii bohaterowie
się miotają, szukają, próbują. Ona delikatna, wpatrzona w
Jerzego, jak w każdego poprzedniego partnera, on – zakompleksiony,
próbujący nabrać szacunku do samego siebie …
Robert:
Wiesz co, nie wiem czy zakompleksiony. Na pewno głęboko zraniony po
rozstaniu z żoną, nie potrafi się po tym pozbierać, czuje się
samotny i nieszczęśliwy. I pewnie właśnie z tego wypływa ten
brak pewności siebie, to poczucie, że niewiele umiem, że nic nie
ma sensu, bo nie ma dla kogo się starać. Ona przecież też nie
realizuje swoich marzeń, nie tylko dlatego, że nie ma na to
pieniędzy, ale i dlatego, że nie do końca wierzy w ich realizację.
MaGa:
Mocny, stabilny mężczyzna miałby tę pewność siebie. A Jerzy
miota się między jakąś dziwaczną wdzięcznością do byłej
żony, że w ogóle zainteresowała się biednym studentem prawa, a
jakąś
potrzebą udowodnienia samemu sobie, że jest zdolny dać coś z
siebie i zaopiekować się innym człowiekiem (np. Grażyną). Co do
Grażyny – ona jest mocna. Tylko chora i bez pieniędzy. I
poturbowana przez podobnych niemu facetów (bo mężczyznami ich nie
nazwę).
Robert:
Chyba dużo lepiej radzi sobie sama. Cierpi, zmaga się z własną
słabością, ale rzeczywiście nie użala się nad sobą.
MaGa:
Wiesz, ja już swoje lata mam. Wiem, że ciągnięcie wózka zwanego
życiem w pojedynkę jest trudne. Ale możliwe. I ona Gizela/Grażyna
jest na to gotowa. Przyjechała do wielkiego miasta i mozolnie szuka
w nim miejsca dla siebie. Przypłaca to chorobą wrzodową, ale nie
jęczy. Natomiast Jurzy sprawia na mnie wrażenie panienki z
piosenki: „chciałabym a boję się …”
Robert:
Zabawne są te jego podchody: dzwonię w sprawie lodówki... A potem
jeszcze wycofywanie się przy jakiejkolwiek wątpliwości. Ideał
sobie chciał jakiś znaleźć pod linijkę czy co?
Ona przecież bierze go ze wszystkimi wadami, których przecież jest
świadoma. Śmieje się, dziwi, ale to wszystko akceptuje. Najpierw
na próbę, może dla zabawy, bo co jej szkodzi, a potem coraz
bardziej traktując ten związek jako coś poważniejszego.
MaGa:
Lubię sztuki, gdzie ludzie mierzą się sami ze sobą, kiedy
doświadczają wewnętrznej mocy, którą noszą w sobie a nie są
jej świadomi. I taka jest Gizela … ta drobna, chora dziewczyna w
ogólnym rozrachunku bierze na siebie skutki oszustwa
Jerzego, swojego rozczarowania i świadomości, że jej miłość
była jedynie dowodem dla Teresy, że jej mąż potrafi zrobić coś
sam, bez pomocy żony i teścia.
Robert:
To ciekawe, że choć cały czas to on deklarował chęć opiekowania
się nią, dawania, tak naprawdę więcej chyba dostawał w tym
związku, wyszedł z niego silniejszy, może bardziej świadomy
siebie. A może to tylko odczucie. To nadal jest duży chłopiec,
który myśli głównie o sobie. Ona, choć tak dużo znaczył dla
niej ten związek, potrafiła go wypuścić, mimo swoich uczuć.
Wolała cierpieć niż zmuszać go do jakichś rozterek. Za niego
dokonuje tego wyboru, popycha go, czując, że nigdy tak naprawdę
nie przestał myśleć o byłej żonie. Paradoksalnie wydaje mi się,
że odchodząc, teraz znowu skazany jest na myślenie o niej... Ona
na pewno będzie tę relację wspominać.
MaGa:
Zapewne. Tylko jakie to będą wspomnienia? Złe? „Znów trafiłam
na nieodpowiedniego faceta” czy dobre? „Ja mała, drobna kobieta
wypuściłam w świat już nie Piotrusia Pana a zalążek prawdziwego
mężczyzny” … Żeby to zabrzmiało potrzeba było pary na
scenie. Jak Ci się podobała obsada? Dla mnie udana. Anna
Dereszowska i Mikołaj Roznerski. Według mnie, ten duet sprawdził
się na scenie.
Robert:
Chwilami
jakby się miotali po tej scenie, nie wiedząc za bardzo czy lepiej
być bliżej siebie, czy w oddaleniu, ale weszli w te role, wkładając
w nie sporo emocji.
MaGa:
Jestem trochę zła na Imkę, bo mam wrażenie, że gdyby nie
mikroporty (tak to się nazywa?) – spektakl byłby dużo lepszy. Te
urządzenia zachowują się nieobliczalnie, raz nic nie słychać, a
raz szept przewierca mózg. Wydaje mi się, że bez nich dwójka
bohaterów dałaby sobie świetnie radę. A spektakl zyskałby na
tym. To pierwsza rzecz, która zepsuła mi odbiór sztuki. I siedzące
obok mnie osoby miały ten sam problem – te urządzenia tak
zniekształcały słowa, że trzeba się było domyślać co mówią
aktorzy.
Robert:
tu się zgadzam: spory kłopot z tym rozwiązaniem nagłośnienia,
zwłaszcza, że przecież są sztuki gdzie nawet szept zabrzmi
wyraźnie bez mikroportu. Z ich dwojga chyba bardziej podobała mi
się Dereszowska, niby prosta dziewczyna, ale mimo wszystko świadoma
siebie, swoich pragnień, nie pozwalająca sobą manipulować. Była
w niej jakaś lekkość, swoboda. W odróżnieniu od jego sztywności,
która pękała głównie w momentach gdy stawał się agresywny.
Może taki był pomysł na tę postać, ale Roznerskiemu moim zdaniem
brakowało trochę luzu, był spięty.
MaGa:
A mnie on się podobał – taki rozedrgany wewnętrznie. Mnie znów
się nie podobało to chrumkanie w śmiechu Gizeli. No nie wiem czemu
to miało służyć, że niby taka naturalna? Za to kostiumy
podobały mi się bardzo. On – prezentujący palestrę i nudny acz
bogaty świat prawniczy – szary. Ona – barwny ptak, dusza
artystyczna – jaskrawa, wesoła, mimo że po przejściach.
Robert:
Ten podział był nie tylko w kostiumach...
MaGa:
No
właśnie, kolejna
rzecz, z którą mam problem – scenografia. Rozumiem podział na
strefę szarą i barwną, nudną i artystyczną, ale … przesyt jest
złą rzeczą na scenie, za dużo tam wszystkiego: widocznych
stelaży, przepierzeń, pudeł, za pstrokate to i przeładowane …
To powoduje, że siedząc na widowni szuka się aktorów w tym
nadmiarza wszystkiego. To rozprasza i niczemu nie służy. Sądzę,
że mniej na scenie wpłynęłoby korzystnie na cały spektakl.
Robert:
Dwa
mieszkania, dwoje drzwi, dwa łóżka, dwa krzesła i jeden stół -
może rzeczywiście można było rozwiązać to trochę inaczej, bez
tych wszystkich rekwizytów, ale mnie nawet bawiły np. wędrujące
krawaty. Szkoda tylko, że wprowadzane delikatne zmiany w tej
przestrzeni, czy też przebieranie się aktorów, wymuszały bardzo
długie przerwy, które zostały słabo przemyślane. To była rzecz,
które irytowała i nawet muzyka (chwilami zbyt głośna) tego nie
ratowała. Natomiast duże brawa za specjalnie skomponowaną piosenkę
finałową.
MaGa:
Motyw podziału sceny podobny jak w sztuce „Berek, czyli upiór w
moherze” Teatru Kwadrat - to mnie nie zaskoczyło, długie
przerwy - mam podobne zdanie, natomiast piosenka finałowa też mi
się podobała. Mądry tekst, ładna muzyka i wykonanie.
W
sumie, przy małych poprawkach można z tego spektaklu zrobić
perełkę …
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz