Ostatnia notka październikowa i wejście w listopad, wybieram więc coś
ku zadumie. Ponieważ jednak dziś padam na nos, pisał będę jutro.
Najnowsza powieść Elizabeth Strout wymaga trochę skupienia i ja też nie
chcę pisać na szybko.
***
Na okładce jesienne
widoczki i to rzeczywiście proza idealna na te dłuższe wieczory, gdy za
oknem już ciemno, ale w Tobie jeszcze trochę życia i wcale spać się nie
chce. Jedni lubią zatopić się w jakichś kryminalnych intrygach, ale są
też tacy, którzy wolną bardziej życiowe historie. I taka właśnie jest
Strout. Prości ludzie i ich życie - dziadkowie, rodzice, dzieci,
sąsiedzi, znajomi, przyjaciele... W niewielkich społecznościach zawsze
jesteś w kręgu zainteresowań innych ludzi, trudno być samotnym, nawet
jeżeli chcesz żeby wszyscy zostawili cię w spokoju. Wszystko co robisz,
mówisz, może być oceniane, omawiane, rozkładane na czynniki pierwsze.
Historia Strout z jednej strony wzruszają, są pełne ciepła, ale i potrafią boleć, bo też przecież właśnie takie jest życie.
Małe
miasteczko w Nowej Anglii i pastor, który przybył tu nie tak dawno,
pełen ambicji i nadziei. Dziś Tyler Caskey nie ma ani jednego ani
drugiego. Starał się być zawsze dla ludzi, starannie przygotowywał swoje
kazania, gdy jednak zmarła jego ukochana żona, coś w nim pękło. Zapada
się coraz bardziej w sobie, nie rozumie do końca tego co dzieje się
wokół niego, czego oczekują inni. Tak łatwo powiedzieć: masz dzieci,
parafię, weź się ogarnij, znajdź nową żonę...
Przyglądamy się jemu,
jego córce, również coraz bardziej zamkniętej w sobie, zaniedbywanej,
odrzucanej przez rówieśników, kobiecie, która pomaga im w prowadzeniu
domu, niektórym parafianom, powracamy do wspomnień z pierwszych miesięcy
pobytu pastora w miasteczku. I niby niewiele się dzieje, ale to nie
znaczy, że nie jest interesująco. Elizabeth Strout ma dar, by w tych
prostych, codziennych czynnościach, rozmowach i przemyśleniach, uchwycić
tyle prawdziwych emocji, by poruszyć nasze serca. Jakaś plotka,
niezgrabność poczyniona w relacji, czy nawet okazanie zmęczenia, czy
niechęci do rozmowy, może zmienić tak wiele, uruchamiając całą falę
uczuć.
Tym razem to nie jakieś traumy z dzieciństwa, molestowanie czy
przemoc są na pierwszym planie i nawet nie problemy namacalne - choćby
finansowe, najciekawsza jest warstwa psychologiczna, czyli zmaganie się z
własnymi wątpliwościami, bezradnością, przeżywanie żałoby, może
poczucia winy. Im bardziej pastor stara się funkcjonować jak dotąd, tym
bardziej czuje się osamotniony i nierozumiany. Gdy stara się swoim
wiernym wyłożyć różnice między łaską ofiarowywaną i tą na którą staramy
się zasłużyć, sam gubi się nie tylko w teologicznych rozważaniach, ale i
w życiu, nie potrafiąc przyznać się do słabości, zwątpienia, ciemności.
A jego rozterki są czymś czym zaczyna żyć całe miasteczko. Dobrze udało
się uchwycić tą atmosferę małych społeczności, gdzie prywatne sprawy
często stają się własnością publiczną, a im więcej ktoś ma sam za
uszami, tym bardziej jest skłonny do potępiania i rzucania podejrzeń.
W
jaki sposób rozpoznać znaki od Boga, poczuć Jego obecność i zaznać
ukojenia? "Trwaj przy mnie" nie jest religijnym cukierkiem, który
przyniesie łatwe odpowiedzi. Strout raczej wskazuje na ludzi, na nas
samych, nie na niebo. Mimo wszystko tym razem w jej prozie można
dostrzec światło nadziei.
Się poczeka..... :-)
OdpowiedzUsuńdziękuję za cierpliwość, do niedzieli pojawi się na pewno! Dziś kryminały do opisania, jutro chyba w kinie Bohemian Rapsody, ale znajdę trochę czasu w weekend, by wystukać coś na temat tej książki
UsuńPolubiłam prozę Strout i chyba to też mam....mam jej pięć powieści...trzy już przeczytałam...
OdpowiedzUsuńja też chyba mam wszystko, ale większość w -e, więc czekam na jakiś spokojniejszy czas z lekturą
Usuń