Nie narzekam - reżyser jak na swoje 82 lata wciąż jest w formie i nie zwalnia tempa (mniej więcej jeden film na rok), ogląda się to całkiem przyjemnie, garną się do niego najlepsi aktorzy... A że nie ma już tej iskry co dawniej - cóż, zwykle pośpiech nie jest dobrym doradcą i może warto by było popracować nad scenariuszem i detalami. Nazwisko jest jednak taką marką, że ludzie i tak pójdą do kin. Czego więc spodziewać się tym razem?
Na pewno nie komedii. Choć może i chwilami ma być bardziej na luzie i postacie są całkiem sympatyczne, to wymowa całości jest raczej gorzka i niewesoła. W dość urokliwej, oldschoolowej scenerii lunaparku z lat 50, Allen opowiada nam o rozczarowaniu, straconych marzeniach i egzystencji, w której niewiele jest radości. Ginny (świetna Kate Winslet) zawsze marzyła o byciu aktorką, o występach i ciekawym życiu, a los skazał ją na pracę kelnerki i życie u boku faceta (Jim Belushi), który nie ma wielkich ambicji i tym bardziej nie rozumie jej pragnień. Praca, migreny, użeranie się z synem, który sprawia różne trudności wychowawcze, pilnowanie męża, by nie miał okazji do sięgnięcia po alkohol, bo po nim staje się agresywny - no po prostu szaro, smutno, nijako. Nic jej nie cieszy, a gdy pojawia się u nich młodziutka córka Humpty'ego (Juno Temple), ukrywająca się przed byłym mężem i znanym gangsterem, Ginny będzie miała jeszcze więcej okazji do narzekania. Dla niej mąż kasy nigdy specjalnie nie ma, ale dla córki nieba by przychylił.
Kobieta znajduje swoją ucieczkę w związku z młodym, przystojnym ratownikiem z plaży (Justin Timberlake) - ten romans wlał w nią nową nadzieję na jakąś zmianę w życiu. Czworo ludzi, ich niespełnione ambicje, wygasły lub dopiero odrywany żar namiętności i historia stara jak świat: miłość i zazdrość, młodość i doświadczenie, naiwność i wyrafinowanie.
Nie ma w tym nic wyjątkowego, choć ogląda się całkiem przyjemnie, głównie ze względu na grę aktorów i klimat całości. Trochę nostalgiczny, ciepły obrazek Coney Island, z ładną muzyką jazzową co prawda nijak ma się do emocji jakie gdzieś kotłują się w bohaterach, ale sprawia że całość ma mniej dramatyczny, lżejszy ton. Nawet mafii nie trzeba się bać.
Jeżeli miałbym wskazywać dlaczego warto się wybrać na "Na karuzeli życia" do kina, tak naprawdę mogę powiedzieć jedynie: Kate Winslet jako Ginny - to świetnie zagrana, wiarygodna postać. Cała reszta to rzeczy, które już niejeden raz Woody Allen nam fundował i tym razem niestety nie robi to większego wrażenia.
nie znoszę dziada i jego nudnych, komercyjnych filmów
OdpowiedzUsuńfakt, że ostatnimi laty stają się coraz bardziej puste, takie widokówki, z których po miesiącu się niewiele pamięta. Ale wciąż mam do niego jakiś sentyment za dawne produkcje
UsuńOstatnich kilka filmów jest właśnie takich, że ogląda się całkiem miło i przyjemnie, ale po seansie nie zostaje nic. Niestety:)))
OdpowiedzUsuńano niestety. Ale np. O północy w Paryżu bardzo lubię
UsuńDla Kate Winslet być może nawet bym się skusiła obejrzeć ten film, ale dopiero w sieci.
OdpowiedzUsuń