Po pierwszym tomie "Sejfu" obiecywałem sobie kilkukrotnie, że sięgnę po kontynuację, ale wciąż jakoś nie było po drodze. Wpadło mi w ręce za to jego nowsze dziecko, czyli cykl "Susza". Znowu pierwszy tom trochę będzie rzutował pewnie na moją ocenę i na to, że po drugi wcale spieszyć się nie będę. I to aż dziwne, bo przecież thrillery, kryminały uwielbiam, a sama fabuła aż roi się od ciekawie rozpoczętych wątków, urwanych i wołających: co dalej!? Tylko, że z książkami Sekielskiego mam ten sam problem co z i głośno reklamowaną "Inwazją" Miłoszewskiego. To jest chwilami tak toporne, że aż oczy bolą (albo uszy jak kto woli). Cholera, wydawałoby się dziennikarz, który ma już doświadczenie, obycie, powinien posiadać umiejętność przedstawienia historii bez uciekania się po żenujące sztuczki rodem z "Faktu" i programów "rozrywkowych" rodem z Polsatu. Nie czepiam się wyboru samych tematów, które ciągną fabułę (pedofilia, Kościół, handel kobietami, zmuszanie do prostytucji itp.), ale raczej o język jakim to jest napisane, sposób opisywania różnych scen.
Nie wiem, może ja po prostu jestem wyczulony na pewne rzeczy, może jestem zbyt wrażliwy, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że najwięcej uwagi i drobiazgowych opisów autor poświęca wtedy gdy dochodzi do jakichś scen przemocy, szczególnie jeżeli jest to przemoc seksualna wobec kobiet. Tak jakby sprawiało mu jakąś wyjątkową przyjemność zanurzenie się w świat takich chorych fantazji, gdzie niby to można "we trzech gwałcić przez 8 godzin". Jeżeli uważnie spojrzy się na całość, wcale nie wydaje się to aż tak potrzebne, pewnie można by było zostawić jeden wstrząsający fragment, a nie powielać je ileś razy i proszę mnie nie przekonywać, że to niby ma wstrząsnąć czytelnikiem i uświadomić mu rzeczy, które dzieją się naprawdę. Nawet gdy autor pisze o innych postaciach, też sporo miejsca poświęca wyglądowi (i głównie w kontekście erotycznym), zbliżeniom, seksualnym skojarzeniom lub wprost mówieniu o "rżnięciu się" (bo takiego języka używają u Sekielskiego nawet kobiety). To miało podnieść sprzedaż? Przykuć uwagę? O takich sprawach nie można innym językiem? Bądźmy poważni. Jakoś to mi odbiera sporą przyjemność z lektury.
A przecież koncept jest całkiem interesujący - mamy zarówno intrygę polityczną na najwyższych szczeblach władzy, rozgrywanie zamachem, o który oskarża się islamskich terrorystów (a potem Moskwę), prowadzone we Włocławku śledztwo w sprawie samobójstwa pewnego młodego księdza, a w tle jeszcze dramat Ukrainek porwanych i sprzedanych do Polski. Wszystkie te wątki powoli się rozwijają, domyślamy się już jakie będą ich punkty styczne, ale autor rozłożył sobie wszystko na kilka tomów, więc zabawę czytelnik też musi sobie rozłożyć na jakiś czas. Tom drugi już się ukazał, trzeci pewnie dopiero w roku przyszłym... No i dylemat, przełamać się raz jeszcze i dać wygrać ciekawości, czy jednak odpuścić sobie ze względu na względy estetyczne i własne zdrowie psychiczne. To nawet nie jest kwestia przemocy, bo przecież mroczne rzeczy (choćby Nesbo, który delikatny nie jest) lubię, ale ten język jest dla mnie zbyt prymitywny. I do tego durny pomysł, żeby opowiadaną historię "urozmaicać" hasztagami, które coś niby mają podsumowywać. To miało być zabawne? Oryginalne? Wyszło #dodupy Panie Tomaszu.
Na miejscu wydawcy (zaraz, zaraz, przecież to Pan jest wydawcą :)) zwrócił bym ten tekst nawet nie tyle do redakcji, co raczej autorowi żeby jeszcze raz przemyślał czy zależy mu na opowiadaniu jakiejś wciągającej historii, czy sprzedawaniu taniej sensacji - to mniej więcej różnica jak między dobrym reportażem, a artykułem do Pudelka.
Aż się chyba przejdę na spotkanie z autorem, bo niedługo będzie promował drugą część cyklu w Warszawie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz