środa, 13 grudnia 2017

Wołyń. Bez litości - Piotr Tymiński, czyli na trzy fronty

Trochę czasu odkładałem lekturę tej książki, obawiając się, że na długie dni mnie zdołuje, przypomni różne obrazy zbrodni, które tak na świeżo mam po filmie Smarzowskiego. Nie byłem pewien w jakim kierunku autor pójdzie: dokumentowania okrucieństw, wyliczania kolejnych spalonych i wymordowanych wiosek, zarzucania czytelnika nazwami i datami. Nie da się przecież wokół takiej tragedii napisać historii, która miałaby w sobie lekkość przygody, pokazywałaby całe okrucieństwo, ale jednocześnie też pokazywała odwagę tych, którzy postanowili podjąć walkę w obronie swoich domów i ziemi. Nie da się? Kurcze, a Tymińskiemu mam wrażenie, że to właśnie się udało.

Rzeź wołyńska opisana jest tu z całym jej koszmarem, a jednocześnie te wydarzenia nabierają jakiejś zupełnie innej emocjonalnej barwy, gdy obserwujesz je oczami nie tylko niewinnych ofiar, ale również tych, którzy złapali za broń, polskiej samoobrony, nad którą z czasem dowództwo objęła Armia Krajowa. Każda walka, potyczka, każdy odparty atak UPA i ukraińskich band, staje się jakimś etapem formowania się oddziału, który choć nieliczny, stanowi dla wroga niełatwy orzech do zgryzienia. Obserwując jak ci młodzi (w większości) mężczyźni, którzy często stracili wszystko, z determinacją ruszają do walki, trudno nie czuć jakiejś dumy. Z gromady łapserdaków, stają się oddziałem partyzanckim, który potrafi realizować nawet najtrudniejsze misje. Jest w tym trochę z klimatów sensacyjno-przygodowych, bo też niektóre ich brawurowe akcje zawierają w sobie nawet wątek humorystyczny, gdy potrafią zaskoczyć przeciwnika mimo jego przewagi. Udało się więc połączyć grozę i realizm opisywanych zdarzeń, klimat tamtych miesięcy, emocje jakie buzowały w ludziach, z fabułą, która potrafi czytelnika wciągnąć.

Sąsiad potrafił zwrócić się przeciw sąsiadowi, a nawet tam gdzie krew między narodami się wymieszała, dochodziło do scen tragicznych, gdy mąż mordował żonę, bo tak kazali mu pobratymcy. Bić Lachów, ta ziemia będzie nasza... Ukraińcy czując, że Niemcy powoli się wycofują, są coraz słabsi i nie będą interweniować, złapali za broń. Nie wszyscy dali posłuch hasłom nawołującym do rzezi, ale UPA nawet dla swoich nie miało litości. Ludzie tacy jak bohater: Stanisław Morowski, stanęli w przerażającej sytuacji: nie przygotowani, często bez broni, musieli walczyć z Ukraińcami, ale również nie mogli liczyć na to, że nie rozbroją ich Niemcy. Ci najchętniej wsadzili by wszystkich Polaków do wagonów i wywieźli na roboty do Rzeszy, żeby pozbyć się kłopotu. Nawet oczekiwane wsparcie od komunistycznej partyzantki jest złudną nadzieją - ci zainteresowani są jedynie tymi, którzy będą witać Armię Czerwoną z otwartymi rękoma, jakakolwiek konkurencja o innych poglądach na przyszłość tych ziem, to dla nich wróg. Oddział, w którym służy Stanisław, a potem nim dowodzi, zmuszony jest więc kryć się po bagnach, lasach, liczyć na pomoc w zaprzyjaźnionych wsiach, walczyć na trzy fronty jednocześnie. Załamani, na granicy rozpaczy, przy odrobinie szczęścia i dobrego dowodzenia, nabierają powoli pewności siebie, stają się zalążkiem armii podziemnej, która jest w stanie walczyć nawet z przeważającymi siłami wroga i niczego się nie boi.
Fabuła jest pełna wydarzeń, bitew, ciekawych sytuacji, z jakich muszą wydostać się Polacy, ale suche fakty, sytuacje, niełatwo połączyć w opisy, które by nie nużyły. Może chwilami przeszkadzać w tym, żeby ta lektura była bardziej wciągająca, spora ilość nazw, nazwisk, pseudonimów, które niełatwo przyporządkować do postaci, które byśmy już jakoś lepiej znali. O ile autor zadbał o dobre opisy działań militarnych, taktycznych, czy logistycznych, zaniedbał ciut świat przeżyć wewnętrznych i psychologię swoich bohaterów. Gdybyśmy bardziej się z nimi zżyli, lektura byłaby jeszcze ciekawsza. Ale kto wie - zdaje się, że zapowiada się kontynuacja (tak sugeruje zakończenie powieści), może więc wtedy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz