środa, 27 grudnia 2017

Gwiezdne wojny. Ostatni Jedi, czyli idźcie i bawcie się, zapominając o oczekiwaniach


W sumie to zabawne, że większość z nas, pokolenia 40 latków, dla których Gwiezdne Wojny są kultowe, oglądała ten film jako dzieci, a dziś kręcimy nosami, że kontynuacje są zbyt familijne, że nas nie satysfakcjonują. Poszedłem więc bez żadnych nastawień, oczekiwań, po prostu by dobrze się bawić.
Tyle już napisano o "Ostatnim Jedi", że nie mam zamiaru pisać żadnej analizy, długich recenzji. Po prostu garść refleksji.
Tę część naprawdę się chłonie, niczym pierwsze filmy Lucasa, mogą podobać się nawiązania do poprzednich części, ale i z humorem odcinanie się od nich, poszukiwanie jakiegoś własnego sposobu narracji. To miała być najmroczniejsza odsłona Gwiezdnych Wojen i tu można się zawieść, bo mimo że ciemna strona mocy wzywa Rey do siebie niczym Mordor hobbita, wciąż do niej się nawiązuje, to nie ma tu nic takiego co by sprawiało, że rzeczywiście zmienia się klasyfikacja filmu albo jego wymowa. Podział: rebelia i imperium jest czytelny, walka trwa, choć znów siły ciemności biorą górę. Mrok nie przeraża.
 
Po rozmowie z 14 letnią córą (również fanka cyklu), stwierdzam że nawet dla młodszych nie ma lęku o ich ulubieńców, co najwyżej smutek jeżeli ktoś ginie. Wojna wymaga ofiar, a młodzi wiedzą, że po klęsce (bo tego już się nauczyli z części 4-6) przychodzi zwycięstwo. Trzeba jedynie zebrać siły.
Szkoda, że prawdopodobnie bez Luke'a Skywalkera, bo akurat z jego powrotem sporo sobie obiecywałem (dużo więcej niż po księżniczce). Choć zgorzkniały, niechętny do współpracy, wiele jeszcze mógłby przekazać kolejnemu pokoleniu rycerzy Jedi. Przychodzi jednak nowe pokolenie, a do gwiazdek Przebudzenia mocy, dołączają kolejne, które pewnie będą miały swój wkład w zwycięstwo.
Nie narzekam. Nawet gdy młodzi bohaterowie nie budzą tak wielkiego entuzjazmu, nawet gdy wkurzają mnie niektóre sceny (koszmarna scena z wybuchem w kabinie dowodzenia i powrotem na statek), które sprawiają, że czuję się jak na bajkach Marvella, nawet gdy "zły", czyli Kylo Ren bardziej mnie bawi niż przeraża.

 Idealnie nie jest, ale to wciąż moje ukochane Star Wars. Powrót do specyficznego humoru, przygód i walki nie tylko z przeciwnikiem, ale i z własnymi słabościami. Legenda na swój sposób wciąż żyje. I bawi kolejne pokolenia. Nawet jeżeli robi to już w trochę inny sposób, mieszając pomysły z innych filmów albo kopiując sama siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz