sobota, 5 listopada 2016

Na czworakach, czyli kto to jest ten artysta

Na plakacie tytuł spektaklu w biało-czerwonych barwach, w tle mapa Europy, no i Jerzy Stuhr. W ostatnich latach dość często ten aktor lubi wytykać różne nasze wady narodowe, śmiać się z naszego prowincjonalizmu i kompleksów. Ale co to może mieć wspólnego z Różewiczem i jego tekstem? Przecież ta tragikomedia jest raczej kpiną z bycia artystą na świeczniku, hołubionym za każde słowo i gest. Co w tym "narodowego"? Czy to charakterystyczne jedynie dla naszej nacji?
To przede wszystkim popis aktorski Jerzego Stuhra, który reżyseruje też tę sztukę. Ale mam trochę wrażenie, że niestety trochę "pod publiczkę", które przychodzi głównie dla niego. Ja wiem - to pewna konwencja teatru absurdu, groteska i stąd wiele przerysowań, ale naprawdę byłem trochę zażenowany widząc aktora na czworakach i wygłupiającego się na scenie. W tej jego postaci jest jednak nadal więcej jego osobowości, min znanych z wcześniejszych ról, niż czegoś nowego, interesującego.



Mam więc bardzo mieszane odczucia. Może to po prostu nie "moja bajka", ale całość odbieram jako dość chaotyczny zbiór mniej lub bardziej udanych scen, nie łączących się w jakąś spójną całość. Sam tekst i rola Laurentego, grzejącego się w blasku swej sławy, ale zdziecinniałego i nie potrafiącego wykrzesać z siebie nic sensownego, na pewno była dużą pokusą dla Stuhra. Może dzięki temu autoironicznie przyjrzeć się też samemu sobie w kontekście uwielbianego artysty i twórcy. Kpi więc z oderwania od rzeczywistości, z bujania w obłokach i mąk twórczych. Zestawia dziwactwa swej postaci z mocno stojącą na ziemi gospodynią, która dzielnie to znosi (ciekawa Dorota Stalińska), miesza jawę ze snem (lub marzeniami).  
Idealizujemy tych, którzy sztukę tworzą i oburzamy się gdy okazuje się, że kierują nimi pobudki i żądze równie niskie jak te, którym ulegają zwykli, szarzy ludzie. Tolerujemy ich dziwactwa, wyobrażając sobie, że artystom więcej wolno, że nie podlegają ograniczeniom i konwencjom, budujemy im potem muzea, czcząc nawet codzienne i zwyczajne przedmioty, jakby były dotknięte wyjątkowością, przez to kto ich używał.
To jak to w końcu jest - bijemy brawa hochsztaplerom i wariatom, czy to oni z nami sobie pogrywają, badając granice naszej tolerancji i uwielbienia. Gdzie jest ta granica między sztuką, a kiczem, czy wygłupem, między sacrum a profanum...
Gdy o tym wszystkim piszę, dostrzegam mimo wszystko, że choć sama sztuka nie wzbudziła mojego zachwytu, zostało we mnie jednak po jej obejrzeniu sporo refleksji. Może więc jednak warto się wybrać do teatru Polonia i ją obejrzeć - nie po to by rechotać przy jednej czy drugiej zabawnej scenie, ale by dojrzeć w tym mocno groteskowym przedstawieniu drugie dno.
Zdjęcie i plakat pochodzą ze stron teatru

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz