Gdy niedawno buszowałem na stoisku Dowodów na Istnienie i przy różnych propozycjach mówiłem, że to już mam, dziwnie się na mnie patrzono. Ale ja naprawdę mam jakąś słabość do tych serii i tak jak ostatnimi czasy kupuję bardzo mało, to na ich tytuły zawsze znajdę miejsce. Również na półkach. Co prawda dopiero część jest przeczytana i zrecenzowana, ale powoli wszystkie doczekają się na swoją kolej.
Seria kolorowa, czyli klasyka reportażu to klasa sama w sobie. Od wielkich nazwisk jak Krall, aż
po te troszkę bardziej zapomniane jak Morawska, Ambroziewicz, ale to
zawsze okazja do kontaktu z literaturą na najwyższym poziomie. Jak
zauważają twórcy serii: zmieniają się sposoby opisywania świata,
ale emocje pozostają te same. A jeżeli nawet drażni styl, język, to przecież trudno odmówić temu wartości jeżeli chodzi o wartość dokumentalną np. reportaż choćby z Kambodży autorstwa Domarańczyka, czy spojrzenia na jakiś temat jak książka Łuki. W zakładce przeczytane (na górze) znajdziecie więcej recenzji książek z tego wydawnictwa.
Tym razem sięgnięto aż do do lat 20 XX wieku, jest to więc chyba jak dotąd w ramach cyklu reportaż sięgający najdalej w przeszłość.
Tym razem sięgnięto aż do do lat 20 XX wieku, jest to więc chyba jak dotąd w ramach cyklu reportaż sięgający najdalej w przeszłość.
Wyobraźcie sobie młodziutkiego Polaka, który szuka zajęcia w Belgii. Niewiele wiemy o nim samym, może jedynie to, że jest samotny, nie musi martwić się o to co zostawia za sobą. Łatwo zdecydować mu się więc na podjęcia pracy na statku handlowym praktycznie z dnia na dzień, zwłaszcza, że cel, był odpowiedzią na jego pragnienie przygód i egzotyki. Afryka. Znana mu być może z fotografii, rysunków, opowiadań, czy książek. Ale przecież zobaczyć ją naprawdę, to zupełnie coś innego. Dębicki relacjonuje rejs po oceanie, codzienność na statku, swoje
obserwacje z czarnego lądu, który tak bardzo go zachwycił i podróż
w górę rzeki Moienzi Nzadi, czyli Kongo. Nie ma w tym zbyt wielu detali, jakieś ciągłości, to raczej obrazy (chwilami bardzo poetyckie), wrażenia i emocje. Nie jest to więc kronika, ale dość osobisty pamiętnik, dzięki któremu możemy przenieść się o blisko 100 lat i zobaczyć jak oczami młodego chłopaka wyglądało Kongo i sytuacja Afrykańczyków w tamtych czasach. O ile bowiem opisy przyrody, pogody, zachwyty nad piękną i dziką, egzotyczną naturą, czyta się ciekawie, to jednak największe wrażenie robią wszystkie fragmenty, w których Dębicki opisuje traktowanie rdzennych mieszkańców czarnego lądu. Płynąc od jednego do
drugiego miejsca w górę rzeki, to rozładowując towary dla kolonistów, to znów
ładując dobra, które mają przywieść z powrotem, załoga statku jedynie nadzoruje wszystko, do wszystkich ciężkich prac zatrudniając za grosze (lub jedzenie) Afrykańczyków. Biali męczą się strasznie tym iż muszą w trakcie swojej wachty kilka godzin stać w słońcu i pilnować z batem, harujących do upadłego tubylców. Robi to też i autor, bo nie ma innego wyjścia: w końcu to jego praca, choć jak tylko może unika przemocy i raczej stara się pomagać robotnikom. Inni nie mają takich oporów. Dla nich to prostu siła robocza, nawet jak któryś umrze, na jego miejsce jest wielu chętnych. Są tani, nic nie rozumieją i pozwalają się traktować jak zwierzęta, więc czemu mamy tego nie wykorzystać. Oto myślenie "cywilizowanych" białych Europejczyków. Niesiemy postęp i zdobycze nauki, czy szukamy jedynie swojego zysku?
Dębicki jest bardzo krytyczny wobec tego jak w Afryce postępują biali i to właśnie dość mocne i gorzkie słowa na temat kolonializmu, czy polityki Europejczyków, są tu dla nas najciekawsze. Nazywa wszystko po imieniu: wyzyskiem, okrucieństwem i pogardą. Poglądy autora: że nie dajemy nic dobrego, a wręcz niszczymy to co naturalne, piękne i szczere, na pewno nie były zbyt powszechne w jego czasach. Dlatego właśnie te wspomnienia budzą naszą ciekawość. Nawet jeśli na pewne sprawy patrzy zbyt idealizując rodzimą ludność terenów na jakie dociera, to jego empatii wobec nich trudno zaprzeczyć.
Dębicki jest bardzo krytyczny wobec tego jak w Afryce postępują biali i to właśnie dość mocne i gorzkie słowa na temat kolonializmu, czy polityki Europejczyków, są tu dla nas najciekawsze. Nazywa wszystko po imieniu: wyzyskiem, okrucieństwem i pogardą. Poglądy autora: że nie dajemy nic dobrego, a wręcz niszczymy to co naturalne, piękne i szczere, na pewno nie były zbyt powszechne w jego czasach. Dlatego właśnie te wspomnienia budzą naszą ciekawość. Nawet jeśli na pewne sprawy patrzy zbyt idealizując rodzimą ludność terenów na jakie dociera, to jego empatii wobec nich trudno zaprzeczyć.
Tekst tej niewielkiej książeczki (niecałe 150 stron) został poprzedzony ciekawym wstępem autorstwa reportażystki Olgi Stanisławskiej (czytam właśnie Rondo DeGaulle'a), która również podróżuje po Afryce, co pozwala mniej zorientowanym czytelnikom łatwiej zrozumieć miejsce i czas przedstawianych wydarzeń. Ten kontynent wciąż jest dla nas egzotyczny, tajemniczy i mimo tego, że biali tyle lat odgrywali tam ogromną rolę, w żaden sposób nie wpłynęło to na lepsze zrozumienie jego inności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz