wtorek, 15 listopada 2016

Dziewice i mężatki, czyli zróbmy to jakoś inaczej albo czym zachwycił się ten chochlik?

Jeszcze nie mogę dojść do siebie po seansie "Przełęczy ocalonych", dlatego odkładam recenzję książkową, jak dam radę to pojawi się jutro.
Dziś za to kolejna zaległa recenzja teatralna, a zmobilizował mnie do niej Włodek, który mnie zaprosił na ten spektakl. U siebie na blogu (Chochlikkulturalny.blogspot.com) wrzucił recenzję, a ja drapię się po głowie i jakoś nie bardzo mogę nadziwić się jego zachwytom. Podzielę się więc może trochę tym swoim zdziwieniem, a potem wrzucę w całości jego recenzję, abyście mogli dać mu się przekonać (ja jakoś nie mogę). Może to kwestia innego podejścia do tego czego się szuka na deskach teatru? Od razu się przyznaję, żem laik, barbarzyńca, ale zawsze wysiedzę grzecznie, marudzić mogę sobie prywatnie. Szukam przede wszystkim emocji, jakiejś prawdy i lubię gdy jest ona bliska życiu, a nie serwuje mi się jakichś eksperymentów, szantażując jednocześnie, że to właśnie prawdziwy, nowoczesny i żywy teatr, a kto się nie zachwyca ten cymbał. "Dziewice i mężatki" oglądałem w lekkim zdziwieniu, bo jednak Molier kojarzy mi się z rzeczami dość prostymi, farsowymi, a tu chwilami czułem się jakbym oglądał raczej Mrożka i to w wydaniu nowoczesnym. Historia nadal jest mało skomplikowana, ale grana jest moim zdaniem jako szereg scenek, czasem bardzo dziwnych, które nie tworzą spójnej całości. Są kobiety, które przed sobą udają, że wcale miłości nie pragną i mężczyźni, którzy gdy pojawią się na horyzoncie, łatwo te postanowienia kruszą - bywamy śmieszni w tym naszym wyobrażeniu o szczęściu i pozach jakie przyjmujemy na użytek świata...
Niby to jest, ale też niknie w zalewie pomysłów wizualnych i reżyserskich. To taka zabawa aktorska, reżyserska, scenograficzna - ej nudno tak grać normalnie, udziwnijmy to, przebierzmy się, pomalujmy, zagrajmy inaczej niż zwykle, wsadźmy kogoś do szafy, podłóżmy bombę, niech milcząca śmierć przechadza się po scenie... Zabawne, całkiem sympatyczne, ale czy wyborne, tak jak to określa Włodek? Dla mnie nie bardzo. Może po prostu nie miałem nastroju na zbieranie tych wszystkich detali i smaczków w całość, słuchać wyjaśnień jak mam na to spojrzeć. Tak przecież bywa.

Ten wieczór, i owszem, był wyjątkowy, ale to ze względu na jubileusz Henryka Łapińskiego. Aktor ten, tego wieczoru miał dość skromną rolę, lecz i tak dostał zasłużone brawa na stojąco. W końcu nie każdy świętuje swój 60 rok obecności na deskach jednego teatru :) W dodatku to człowiek z taką klasą, kulturą, tak skromny, że aż mi się łezka zakręciła, bo mam wrażenie, że dziś takich aktorów już coraz mniej: większość marzy o sławie, a mało myśli o rolach, o kasie, a nie o wyzwaniach aktorskich. Kto dziś pamięta o tym iż na jego lata pracy i wszystkie sukcesy pracują też wszyscy ci niewidoczni na scenie: od charakteryzatorni, aż po szatnię? Ech. Szacunek i czapki z głów dla takich ludzi jak Pan Henryk.
Poniżej przeczytacie to co napisał Włodek, on potrafi zanalizować wszystko co się tylko da, ja co najwyżej mogę powiedzieć czy się podobało czy nie. Podobało, choć nie rzuciło na kolana. Szczególnie sam pomysł wystawienia tego w taki, a nie inny sposób, trochę groteskowy, szalony, ale i chaotyczny. A tu jemu z ocen jakie wystawia wychodzi, że to jedna z najlepszych sztuk widzianych przez niego w tym roku. Hmmm




   Niewiele widzi się w Warszawie w tej chwili spektakli, które z klasą łącza nurt komediowy z głębszym przesłaniem, a do tego jeszcze w konwencji teatru formy i najwyższej wartości artystycznej. Dlatego tym milej, że na scenie Teatru Ateneum goszczą „Dziewice i mężatki” w reżyserii Janusza Wiśniewskiego. Tekst Moliera, ale na scenie więcej Gombrowicza, Kantora, fantastycznego malarstwa, co zaskakuje i uwodzi.
            Kiedy się spektakl widziało dwa razy (i mówię od razu – to wcale nie koniec!), bo uznało się, że bez tego żyć się nie da, to znak, że spektakl wart jest wszelkich pieniędzy. Ten drugi raz – przyznam to szczerze, był między innymi dlatego, że zastanawiałem się, czy to się tak wszystko jednorazowo udało, bo aktorzy się spięli (widziałem go najpierw podczas jubileuszu Henryka Łapińskiego, kiedy, przed znakomitą publicznością artyści z Ateneum grali porywająco), czy to tak po prostu jest grane. Otóż – klasa tego spektaklu, jak się okazuje, to nie przypadkowa jakaś historia, a efekt połączenia znakomitego konceptu inscenizacyjnego i naprawdę udanych kreacji aktorów, którzy z chęcią, co się czuje, zanurzyli się w nietypowej dla siebie formie spektaklu.

Recenzje







            To zabawne, ale kiedy wychodzę z jakiegoś pierwszorzędnego przedstawienia, mam wciąż jeszcze nadzieję, że kiedy przeczytam recenzje, potwierdzą się moje wrażenia i emocje. Wcale nie tak często spotyka się spektakl świetny, chociażby więc z tego powodu człowiek liczy, że ci, którzy piszą o teatrze, zwyczajnie go docenią. Gdzie tam. W przypadku „Dziewic i mężatek” można zawsze liczyć, że ktoś spróbuje wpisać sztukę jako głos w dyskusji o gender (sztuka Moliera rzekomo ośmiesza „groźną ideologię gender”, ale traktuję to jako folklor, ponieważ pani recenzent ma zwyczaj dostrzegać ten wątek praktycznie w każdym spektaklu). Czytam i o tym, że reżyser, jak zwykle zresztą, powiela Kantora, Jerzy Satanowski tworzy mu podobną muzykę, a w ogóle Wiśniewski „w różnych miejscach robi od lat to samo przedstawienie”.  Ręce opadają. Dodajmy do tego teksty, w których recenzenci upajają się własną erudycją („Postacie ulegają przeskalowaniu do kilku atrybutów: kodu choreograficznego czy gestycznego (…), „(…) obcujemy zatem z krytyczną konfrontacją motywów wanitatywnych z panoptikum ludzkich spraw…”, a powoli zaczniemy wariować…
            Potencjalny widz, szukający informacji o spektaklu i zaczyna się zastanawiać, czy jest za głupi na taki spektakl i powoli traci zainteresowanie. Tymczasem…

Rzeczywistość
            Tymczasem rzeczywistość ma się zupełnie inaczej. W Teatrze Ateneum podczas spektaklu ludzie znakomicie się bawią (chociaż wyczytałem gdzieś, że wątki komediowe pojawiają się podobno dopiero pod koniec przedstawienia, co za bzdura!). Mamy tu przecież komedię sytuacyjną, komedię charakterów, satyrę wynikającą z zabawy formą… No i najważniejsze – kiedy widzowie po raz piąty wywołują kaskadą braw artystów przed kurtynę, a ci tworzą dla nich dodatkowe przedstawienie w postaci zabawnych „żywych obrazów”, mamy pewność – to się po prostu podobało. Cieszy się publiczność, a aktorzy i twórcy mają satysfakcję z uczestnictwa w ciekawym teatralnym widowisku.



Inspiracje
        
    O tym, że realizacje teatralne Janusza Wiśniewskiego czerpią z bogatej tradycji teatru Tadeusza Kantora, krążą już legendy, dlatego nie będę się nad tym zjawiskiem rozwodził. Duch Kantora istotnie krąży gdzieś nad sceną i – mam pewność – cieszy go to, co widzi! Mnie fascynuje z kolei najbardziej to, jak pięknie osadził reżyser spektakl w konwencji „żywego obrazu”. Kiedy wyszedłem wczoraj z teatru, zachwycona koleżanka opowiedziała mi historię słynnego (wstyd przyznać, nie znałem go dotąd) obrazu Otto Dixa, który ożył na scenie teatru Ateneum. Kiedy zobaczyłem ten obraz po powrocie do domu, zrozumiałem, jak trudne było przeniesienie go na deski teatru. Sam strój, fryzura – umówmy się, to jest rzecz do skopiowania. Przy sprawnej makijażystach, fryzjerach i kostiumologach, to rzecz do załatwienia w parę chwil. Oddać jednak ducha bohaterki obrazu, ba – przenieść go na cały spektakl, to już jest sprawa niezwykła! A mamy z tym do czynienia w „Dziewicach i mężatkach”! Ten pięknie sportretowany feminizm (z wszystkimi jego blokadami przecież) widać koncertowo w roli Filaminty (granej przez Ewę Telegę), ale też i aktorek grających uwiedzione córki. Paradoksalnie – kostium, który znamy z obrazu Dixa, przywdziewa Beliza (Magdalena Schejbal), ale charakter dostaje się wielu paniom, bo przecież i wspomnianej Filamincie, ale też Armandzie (brawurowa Olga Sarzyńska), a nawet Madame Rejent (Julia Konarska). Dodajmy do tego biesy, które stanowią jakby miniaturowe kopie tak obrazu, jak i postaci Belizy, a otrzymujemy portret doskonały.
            Kilka słów o obrazie Otto Dixa, który tak zainspirował reżysera. Podobno dziennikarka Sylvia von Harden została zaczepiona przez malarza na ulicy. Zafascynowany jej intrygującym obliczem, zapragnął je uwiecznić. Zgodę dostał, jednak z zastrzeżeniem, by nie upiększał rzeczywistości, a wręcz przeciwnie – zaszalał w drugą stronę. Artysta stwierdził wszakże, że nie o urodę modelki mu chodzi, a o pewnego ducha epoki, który reprezentuje. Obraz stał się symbolem nurtu zwanego Nową Rzeczywistością. Jest piękny. Kryją się w nim i odrobina dekadencji i sznyt dwudziestolecia międzywojennego. Kobieta z obrazu wydaje się być pewna siebie, albo też pozuje, by tak wyglądać, Monokl dodaje jej męskości, ale i intelektualnego wyglądu. Podobno samodzielna poetka i dziennikarka uciekła z Niemiec dosłownie w ostatniej chwili przed aresztowaniem…

Spektakl
            Pierwsza scena „Dziewic i mężatek” ustawia w zasadzie całe przedstawienie. Widzom  dech zapiera na widok tak finezyjnie oddanych gotyckich motywów, karykaturalnych póz i gestów. Mamy oto przed sobą obraz kobiet, które pozując na wyzwolone intelektualistki, marzą przede wszystkim o zdobyciu zainteresowania mężczyzn. Sytuacja każdej z dam jest zupełnie inna, a jednak każda z nich walczy ze swoją samotnością, niechcianą towarzyszką życia. Sztuka wydaje się być substytutem miłości, towarem zastępczym, który z jednej strony imituje mężczyzn, z drugiej zaś – skutecznie od nich odgradza.
            Kobiety zrobią dosłownie wszystko, byle tylko wyzwolić się z ram narzuconych przez sytuację. Gotowe są wpuścić do swego życia choćby diabła… Zaraz, zaraz, przecież tam faktycznie będą przechadzały się diabły!
            Opowiadać fabuły spektaklu scena po scenie nie będę, żeby zostawić innym przyjemność obcowania z tajemnicą, dać się porwać emocjom, których pięknym w swojej brzydocie paniom nie zabraknie.

Wykonanie
            Tekst Moliera (którego wartość literacka określana jest jako dyskusyjna) zyskuje wiele dzięki tej inscenizacji. Nie jest wcale ani miałki, ani pozbawiony elegancji. Nieco anachroniczny, może sprawiać trudności aktorom, jednak tutaj w ogóle nie mamy z tym do czynienia. Zespół Teatru Ateneum, nie tylko znakomicie odnajduje się w molierowskiej przestrzeni językowej, ale też potrafi bawić się nią, co jest gwarancją sukcesu przedstawienia. Aktorzy bowiem nie mówią tekstu, którego nauczyli się na pamięć, a on żyje w nich, w tym, jak poszczególne postaci zachowują się, reagują na innych. Cudnie!
            W zasadzie patrzy się tu z podziwem na wszystkich. Każdy dodaje do diabelskiego kotła tego przedstawienia coś ze swoich walorów. Talent, by w jednym przedstawieniu być jednocześnie śmiesznym i dramatycznie poważnym, to umiejętność nie do przecenienia. Dodajmy to tego taki rodzaj grania, z którego emanuje moc przyciągania, a otrzymujemy wcale przyjemną sytuację!

Henryk Łapiński show
            Sympatyczny aktor oddycha teatrem, potrzebuje go, jak tlenu – to widać! W Teatrze Ateneum gra od sześćdziesięciu lat!!! Ponad sto ról! Rany boskie! W „Dziewicach i mężatkach” ma obłędną wprost charakteryzację. Jeśli w Polsce ktoś przyznawałby specjalne nagrody za charakteryzację, ta właśnie powinna ją zdobyć jako pierwsza. Trochę żal, że tak męczącą fizycznie dostał Pan Henryk rolę do zagrania. Przez sporą część spektaklu musi stać nieruchomo (rozpościerając ręce na boki), co byłoby trudne nawet dla osób o pięćdziesiąt lat młodszych. Szkoda też, że tekstu tam nie ma za wiele w tej roli. Śmierć w wykonaniu aktora jest jednak całkiem udaną kreacją.

Kobiety, ech, kobiety…    


           Wybrać, która jest najlepsza w „Dziewicach i mężatkach” dosłownie nie sposób. One są po prostu fantastyczne, każda w inny sposób kradnie serca widzów. Aktorki traktują tę sztukę nie tylko jako szansę na to, by sprawdzić się w zupełnie innej formie teatru, widać, jak w zdrowy sposób walczą na scenie (na aktorskie sztuczki, błyskotliwe zagrania, efektowne pomysły interpretacyjne, głosy…). Wchodzą rewelacyjnie w dialog ze scenicznymi partnerami. Aż miło patrzeć.
            Ewa Telega ujęła mnie dystansem, z jakim podchodzi do Filaminty. Postać ta, jednoznacznie przecież estetyzująca w życiu, domaga się bezgranicznego oddania i najchętniej sama decydowałaby o wszystkim i wszystkich. Jednocześnie, dzięki aktorce, czujemy do niej sympatię, widząc coś na kształt pogubienia w feministycznym podejściu do życia.  Genialne. Pamiętam, jak martwiłem się, czy Telega podoła tej roli głosowo, bowiem w wielu scenach Filaminta musi przecież być bardzo zdecydowana (a sporo innych postaci ma głosy, że hej!). Nie tylko podołała, ale też dodała temperamentnej pani domu (i miłośniczce otwartych salonów literackich) sporo uroku. Przepięknie akcentuje wyrazy, czuje tekst Moliera. Jest w tej roli niezrównana.
            Olga Sarzyńska to prawdziwa królowa przedstawienia. Warto przyjść do teatru choćby dla tych dwóch kwestii: „ Ja nie chcę żyć bez pana! Nie mogę być sama!”. To jest tak zagrane, że ciarki przechodzą i ma się ochotę przerwać scenę, wstać i bić brawo! To, co młoda aktorka robi jednak z postacią uwiedzionej i porzuconej Armandy, przechodzi ludzkie pojęcie. Wychodzi na scenę i rozwala ją swoją energią. Jest zjawiskowa. Narysowana grubą kreską, w pewien sposób nierzeczywista, tak jak gdyby z charakteru utkano człowieka, nie z ciała (to ostatnie przepięknie wykrzywia!). Jej głos w tym właśnie przedstawieniu ma szansę zabłysnąć w pełni.
            Obie aktorki dają tu taki koncert gry, że wydawać by się mogło, że już więcej dodać się nie da. Są przy tym tak różne! Ale – gdzie tam! Da się! Dołącza do nich Magdalena Schejbal w roli szalonej Belizy. Aktorka wykorzystuje zupełnie inne środki. Gra nieco infantylną, przekonaną o sile swoich wdzięków młódkę, która nie przyjmuje słów krytyki. Brak ofert ze strony panów kwituje krótko stwierdzeniem, że są w niej tak zakochani, iż nie są w stanie wymówić słowa. A ona wybacza… Gdybyście Państwo widzieli, jak ona to robi! Publiczność śmieje się po jej kwestiach najgłośniej!
            Dla Katarzyny Ucherskiej rola Henryki, najmłodszej uwiedzionej, była teatralnym debiutem (piszę była, bo po niej aktorka zagrała już choćby w „Róbmy swoje – piosenki Wojciecha Młynarskiego”). Trudno rozpoznać ją pod ciekawą charakteryzacją. Jest świetna w grze twarzą, jej niemal czarne usta wyrażają znakomicie zdumienie czy zniechęcenie). Mały problem pojawia się z wiarygodnością, gdy zaczyna mówić. Nie wiem, czy to taka przyjęta konwencja, że Ucherska ma być ze wszystkich najbardziej rzeczywista, czy brak umiejętności wpasowania się w pewien rodzaj artystycznego przerysowania, dość, że mam najmniej sympatii dla Henryki. Muszę aktorkę zobaczyć w innej roli, wtedy ewentualnie odszczekam wątpliwości!
            Klasą samą w sobie jest Maria Ciunelis w roli Arysta, nałogowca i podróżnika. Kobieta jako mężczyzna. Nic nowego w sztuce. Ale jak to jest pięknie zagrane! I znów nagroda za charakteryzację! Aktorka skryła się w teatrze tak, że niemal można byłoby o niej zapomnieć. Na próżno szukać jej na ściankach czy imprezach, coraz rzadziej w filmie. A to przecież ktoś, kto talentem i umiejętnościami bije na głowę wiele popularnych „gwiazd”. Widać jednak, że to nie jest dla niej stracony czas. Robi to, co lubi, w takich właśnie perełkach realizuje swoją potrzebę rozwoju. Wielki szacunek.
            Również w męskim przebraniu, choć raczej bardziej androgynicznym, występuje w spektaklu Małgorzata Mikołajczak (w spektaklu – jako uwodziciel Klitander). Wysoka, szalenie plastyczna, o niepokojącym spojrzeniu i podobnej w wyrazie barwie głosu. Momentami jeszcze nie tak dobra ruchowo, jak mogłaby, ale rzecz jest do poprawienia. Tak czy owak, wypada efektownie! Podobnie jak Dorota Nowakowska, pojawiająca się tu jako rozkoszna czarnoskóra służąca Marcyna (jako jedyna chyba hołdująca chłopskiemu spojrzeniu na świat relacji damsko-męskich), a także Julia Konarska, nadzwyczaj wymowna jako tzw. „ciało mówiące”.

Panowie
            O fantastycznym Henryku Łapińskim już pisałem. Świetną postać Chryzala, bogatego mieszczanina i szalonego naukowca rodem z komedii dell`arte tworzy w spektaklu Marian Opania. Uwielbiam go za monodram „W progu”, który gra w Ateneum, teraz także za tę rolę. Prześwietny, jak nikt – szatańsko śmieje się bawiąc w tej konwencji. Ale – uwaga – dajcie aktorowi dłuższe spodnie! Równie dobry jest Dariusz Wnuk jako gotycko diabelski poeta Trysotyn, nęcący damy swą nieziemską powierzchownością i niezwykłym wnętrzem. Wnuk dobrze operuje głosem (choć widać momentami, ile go to kosztuje. Każde jego wejście jest niezwykle widoczne (podobnie jak w przypadku Mariana Opani). Pogratulować udanego występu!
            Jest jeszcze Tadeusz Borowski jako Madame Wadius, klasycyzująca pisarka ezoteryczna. Zabawne! Pojawia się jak z czeluści piekieł i ma w oczach coś takiego, że nie sposób wziąć go za postać z naszego świata. Plus ta książka niedbale przyczepiona do nadgarstka – rewelacja!

Chochlikowe drobiazgi
            Nie byłbym sobą, gdybym nie dostrzegł w przedstawieniu pewnych wad. Ktoś tam ze dwa razy w ferworze walki o piękny dźwięk pluje niemiłosiernie, ale to wybaczę, przy tej formie spektaklu może się zdarzyć.
            To, na co zwróciłem szczególnie uwagę, to jednak ruch i gest. Choreografia i ruch sceniczny są tutaj bardzo ciekawe, ale jedna z ciekawszych scen, gdy Klitander uwodzi Henrykę, aż się prosi, aby każdy gest był dużo bardziej poetycki. Wtedy nie pada ani jedno słowo, mogłaby z tego wyjść przepiękna pantomima. Warto byłoby pokusić się o małą konsultację z kim trzeba i uczynić z tej sceny cudeńko!

To, co najpiękniejsze!
            Tak, wszystko w „Dziewicach i mężatkach” jest skrojone na miarę. Tekst Moliera dostosowany do potrzeb sceny, warstwa wizualna i muzyczna rozbuchane do granic (są przecież jeszcze malownicze szafy, w których przesiadują rozmaite stwory, dymy, wybuchy…), aktorzy wychodzą z siebie i grają na maksimum możliwości. I jest jeszcze coś, co dostrzegłem zupełnym przypadkiem, a poruszyło mnie do głębi. Otóż – wspominałem, że w spektaklu grają również dzieci. Dwóch chłopców i dwie dziewczynki (wyglądające jak – wypisz wymaluj – miniaturowe kopie Belizy!). Pocieszne! Ale, gdy w jednej ze scen, Henryk Łapiński musi wyprowadzić jedną z dziewcząt trzymając ją za ucho, zauważyłem coś pięknego. Już praktycznie w kulisach aktor dyskretnie musnął ramienia dziewczynki, dając jej znak, że bardzo przeprasza, jeśli zabolało (a podejrzewam, że nie bolało, bo to tylko tak zostało zagrane). Taki wzruszający, szczery i absolutnie autentyczny gest wspaniałego dojrzałego aktora wobec dziecka. Pan Henryk musiał natychmiast wracać na scenę, ale tym jednym gestem dał wyraz czemuś najpiękniejszemu. Chodzi o szacunek. Jeśli ma się go wobec ludzi, z którymi się występuje na scenie, niezależnie od ich wieku, ma się go także dla widza. Czułem to w każdej sekundzie spektaklu. Artyści byli jednością dla nas i dla sztuki, tej pisanej przez duże „S”. Dziękuję!
            Włodzimierz Neubart
           
Przyznane Chochliki:
tekst sztuki: 5
gra aktorska: 6
reżyseria: 6
scenografia i kostiumy: 6
wrażenie artystyczne: 6
razem: 29

Zdjęcia i plakat ze stron Chochlika, a on zdaje się, że ze stron teatru. Przepraszam, że bez podpisu autorki/autora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz