wtorek, 18 lutego 2025

Sto lat samotności, gdy wszystkim wydawało się, że nie da się zrobić z tego filmu

Ach, jaka to była przyjemność. Historia pełna barw, pełna życia, ale przecież tak przepełniona jakąś dziwną atmosferą, pomiędzy realnością a snem, że wydawała się kompletnie nie przekładalna na język ekranu. Pozostawała wyobraźnia. A tu proszę.

Dzieło sztuki! Reżysersko, aktorsko, zdjęciowo - pod każdym względem. Wierne, a jednocześnie jednak trochę odrębne. Marquez powinien być dumny. I miejmy nadzieję, że ludzie nie pozostaną jedynie przy filmie, sięgną również po oryginał.


Kilka pokoleń rodziny Buendia, wzloty, chwile szczęścia i upadki, ból samotności, zazdrości, goryczy. To nie brazylijska telenowela, ale coś co w cudowny sposób łączy w sobie dramat, romans, tragedię, przygodę, pragnienie bycia kochanym, podziwianym, tym kto zmienia rzeczywistość. Gdy ma się tą odrobinę szczęścia, wielu to zadowala, ale są tacy, którzy nie potrafią przestać szukać czegoś więcej i więcej, nawet jeżeli tracą z oczu tych, którzy powinni być dla nich najważniejsi. Makondo miało być miastem ludzi wolnych, krainą mlekiem i miodem płynącą, wypracowaną własnymi rękoma, ale czy to znaczy że mogło pozostać wolne od żądz, pragnień i wszelkiego zła jakie noszą w sobie ludzie. Oni schronili się na bagnach, ale świat i tak ich odnalazł. 

Dalekie to od komercji, nie ma tu znanych światowych gwiazd, ale czuje się ducha bliskiego pierwowzorowi, kulturę iberoamerykańską, wierzenia tych ludzi, ich serce. Nie ma szybkiego tempa, za to jest delektowanie się atmosferą, kolorami, zdjęciami, emocjami. I to jest właśnie to czego było trzeba, żeby choć w minimalnym stopniu dotknąć tej magii jaka jest w tej powieści.
Kto jeszcze nie widział niech szybko nadrabia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz