piątek, 23 sierpnia 2019

Pewnego razu w Hollywood, czyli ależ on kocha kino

Quentin Tarantino nie raz już udowadniał swoją miłość do kina z czasów swojej młodości. Najczęściej poprzez ścieżkę dźwiękową, ale i niejednokrotnie przez różne odwołania gatunkowe, tematyczne, zabawę pewnymi schematami. I choć było to wyraźne, trudno jego produkcjom zarzucić, że nie są współczesne. Zawsze największą zabawę będą na tych seansach mieli ci, dla których te odwołania są czytelne, którzy sami czerpią z nich frajdę, ale nawet młodsze pokolenie myślę, że nie nudzi się na jego produkcjach. To znaczy na najnowszej obawiam się że będzie się trochę nudzić. Mimo że to film wyborny.


Pewnego razu w Hollywood ma jednak dość niespieszne tempo, Tarantino delektuje się kolejnymi wklejkami retro (z DiCaprio w roli głównej a to w wydaniu westernowym, to znowu sensacyjnym), a w filmie moim zdaniem brakuje wyraźnego wątku głównego. To znaczy wiem - wszyscy skupiamy się na tym, że przecież wydarzenia jakie śledzimy prowadzą nas do nocy, która jak dobrze pamiętamy skończyła się morderstwem dokonanym przez bandę Mansona. Tyle, że ten wątek wcale nie jest jakiś bardzo wyraźny.

Większość czasu śledzimy kroki dwóch przyjaciół - aktora, który marzy o głównych rolach, ale dostaje niestety najczęściej drugi plan i jego dublera (rzekomo podobnego jak dwie krople wody). Do tego dodajmy jeszcze wszystkich bohaterów feralnego wieczoru, czyli m.in. Sharon Tate... Chodzimy za nimi na plan filmowy, na zakupy, do kina, wciągamy kokę, pijemy i robimy jeszcze całą masę innych rzeczy. I niewiele z tego wynika. Czy jest nudno? Zdecydowanie nie, bo klimat całości jest fantastyczny - chłoniemy atmosferę, delektujemy się detalami. Tyle, że w fabule nie ma napięcia, jakichś zwrotów akcji...
Finał na pewno godny pokręconych i krwawych pomysłów tego reżysera, prowadzi do niego jednak dwie godziny seansu, w ciut odmiennym klimacie. Mogę mówić za siebie - bardzo mi się całość podobała, nie ukrywam jedna pewnego zdziwienia i obaw, że nie każdy będzie usatysfakcjonowany, spodziewając się po Tarantino większej jatki, czarnego humoru i akcji.
Filmowych tropów tu cała masa, cała produkcja jest tak naprawdę listem miłosnym do Hollywood tamtych czasów. No i dla samego DiCaprio i Brada Pitta trzeba wybrać się koniecznie!
Szkoda tylko że Zawieruchy (czyli ekranowego Polańskiego) tak tu mało.



3 komentarze:

  1. Na pewno się wybiorę, lubię filmy Tarantino. Ale nadal jestem zdania, że jego najlepszy film to "Wściekłe psy".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pewnym momencie zaczęłam się nudzić i zastanawiać do czego dąży ten film, do jakiego finału. Finał jest zaskakujący, straszny i zabawny w jednym. Film bardzo ciekawy, ale dalej twierdzę, że "Wściekłe psy" najlepsze u tego reżysera.

      Usuń
    2. finał jest bardzo Tarantinowski :)

      Usuń