Zastanawiałem się czy pisać o kolejnym wyjeździe, ale ponieważ na kolejny na razie nie ma czasu, choć tym dwudniowym resetem niech się nacieszę, przypominając sobie foty. To już zresztą tradycja bloga, że wszystkie objazdówki lądują jako relacje (były już okolice Sandomierza, Jura Częstochowsko-Krakowska, Kraków, okolice Gniezna, Moszna, Wrocław i okolice) - jak klikniecie na etykietę poniżej to pewnie wszystkie się wyświetlą.
Dzieci rosną i już zupełnie inaczej muszę dla nich wymyślać atrakcje. Park Energolandia obiecywany był już od dawna, ale ponieważ to ponad 4 godziny jazdy, powiedziałem że mowy nie ma, żeby nie połączyć tego z jakimś noclegiem. Raz się żyje. A na przyjemnościach nie ma co oszczędzać. Na dzieciach też nie. A coraz częściej ich zainteresowanie pokrywają się już z moimi :)
I choć na początku zrzedły nam miny, bo tak mocno reklamowany rollercoaster jeszcze nie jest uruchomiony, wciąż jest testowany, to Zator zapewnił nam na początek cały dzień zabawy. Chyba dokładnie 9,5 godziny. Baliśmy się kolejek do atrakcji, ale nawet najdłuższe kolejki raczej nie przekraczały 5-15 minut.
Kupujesz bilet i potem możesz już tylko cieszyć się tym co przygotowano w środku. A jest tego sporo: dla małych, dla dużych, dla rodzin, bardziej ekstremalnie, spory park wodny ze zjeżdżalniami, a do tego różne pokazy. Teren spory, ale z mapką w ręku raczej spokojnie można sobie poradzić, co najwyżej wściekając się, że musisz coś okrążyć, by znaleźć wejście, bo przecież wszystko jest obok siebie i łatwo się można pomylić.
Nie ma tak dobrze, że te 109 zł starczy na cały dzień, bo na każdym kroku kuszą cię sklepiki (i to wcale nie tak tandetne jak się obawiałem), fotobudki ze zdjęciami z kolejnych zjeżdżalni, jedzonko, słodkości itp. Mają nosa do biznesu. Nawet szafki na plecaki (bo do większości atrakcji nie wejdziesz) są płatne. Rozumiem to jednak i nawet specjalnie się nie wściekałem. Po prostu zadbano o zaplecze. Sanitarne i gastronomiczne również. Żadnych kolejek do toalet, do napojów, jedzenia itp. Ceny umiarkowanie wysokie, ale za to duża różnorodność. Sklepiki, choć raczej nie były w obszarze naszego zainteresowania, to nie można były nie zauważyć, że również są przygotowane tematycznie, zgodnie z nazwą lub charakterem danej atrakcji (od indiańskich, przez zoologiczne, wyścigowe aż po coś dla maluchów).
Moje dzieci nastawione były głównie na to co najbardziej ekstremalne, do tego stopnia, że przy moim szalejącym błędniku, niejednokrotnie po prostu wymiękałem i odpuszczałem sobie co drugą atrakcję. Z podziwem patrzyłem jak przelatują nade mną do góry nogami, jak gdzieś wiszą piszcząc ileś metrów nad ziemią. A gdy odpocząłem, mogłem iść spokojnie na kolejne punkty już z nimi. Wybierałem co spokojniejsze, choć i nawet na wydawałoby się tych mniej ekstremalnych, chwilami serce podchodziło mi do gardła. No bo weź i spadaj w dół z ogromną szybkością, prawie pionowo do jakiejś dziury, by potem wynurzyć się po jej drugiej stronie, wirując dookoła.
Mój organizm ewidentnie krzyczał, że coś jest bardzo nie tak i żebym nie przeginał. Ale było i trochę bardziej familijnych atrakcji - najbardziej spodobały nam się wszystkie wodne - np. spływanie rwącą rzeką przy wodospadach, spadanie w dół łódką, by wzbić ogromną falę. Zdecydowanie jest co robić, nawet nie na jeden, a przy wytrzymałych dzieciach, nawet na dwa dni. Zdjęć mało, bo telefony najczęściej były schowane (żeby nie wypadły lub żeby nie zamokły).
Zobaczcie jaka to frajda - to małe koło powyżej, na którym wiszą poprzypinani ludzie, nie tylko kręciło się dookoła, ale bujało niczym wahadło, by w pewnym momencie zawisnąć do który nogami. Brrrrr.
Drugi dzień, z góry zaplanowany był na powrót, tak by coś zobaczyć po drodze. Zaczęliśmy od porad miejscowych i tak trafiliśmy do Lipowca. Co prawda docelowo miało to być miejsce, gdzie zjemy śniadanie, bo karczmę reklamowano nam jako miejsce ze smacznym jedzeniem, ale co zrobić jak otwierana jest dopiero po 12. Lipa...
Pozostało nam zjedzenie bułek, popicie kefirkiem i zwiedzenie skansenu. Całkiem interesującego, ale moim zdaniem jednak dość drogiego miejsca (za normalny i dwa ulgowe bilety 24 złote). Zebrano tam budowle drewniane z regionu małopolski, w większości 100, nawet 200-letnie, prawie do każdej można zajrzeć, a cześć pomieszczeń wypełniono eksponatami, które mają pomóc w wyobrażeniu sobie jak żyli ludzie w tamtych czasach. Jest np. chałupa bogatego gospodarza, plebania, chatka zielarki, kościół, dworek, wyposażenie tkalni, do prania, robienia chleba i ciast, miodów, świec itp.
Wszystko rozrzucone na sporym terenie, pełnym zieleni, więc bardzo fajnie się tam spaceruje. Ule, rzeźby, sad, czy ogródek (nawet konopie znaleźliśmy) urozmaicają zwiedzanie. A w dworku na okrasę ciekawa wystawa fotografii i eksponatów na temat kultury Chasydów.
Po skansenie obraliśmy kierunek, który miał naszym celem pierwotnym, czyli ruiny zamku w Lipowcu. 10-15 minut wspinaczki i oto cel. Niedrogie bilety i możliwość zajrzenia prawie w każdy kąt, to coś do bardzo nam pasuje. I choć po "zaliczeniu" sporej ilości zamków i ruin, kolejne nie robią już wielkiego wrażenia, to i tak dzieci nie odmówiły sobie wspięcia się na wieżę, bo akurat czego jak czego ale widoków naprawdę można pozazdrościć.
Specjalnie pomijam tu już wszystkie detale: kiedy zamek powstał, jaka rodzina, kto i kiedy zniszczył. Kto będzie miał ochotę to doczyta, a ja robię po prostu notatki z wrażeniami.
Lipowiec - jak najbardziej do zajrzenia po drodze.
Upał był tego dnia potworny, więc kolejna godzinka w aucie trochę dała nam się we znaki, ale u celu mieliśmy okazję się ochłodzić. Ba, nawet byliśmy zmuszeni ubrać się w długie spodnie i ciepłe bluzy. Byliśmy już kiedyś w kopalniach soli w Wieliczce i Bochni, to teraz przyszedł czas na... srebro.
Co prawda, gdyby tak szczerze powiedzieć co tam było wydobywane, to tak naprawdę srebro było jedynie produktem ubocznym, tak były to nieduże ilości, kopalnia zarabiała na wydobyciu ołowiu, który był wytapiany z rud w dużo większych, przemysłowych ilościach. O ile jednak bardziej interesująco brzmi: kopalnia srebra. Dodajmy, że nieczynna od dawna, ale grupa pasjonatów już przed wojną podjęła wysiłek udostępnienia jej dla zwiedzających.
Na dole temperatura około 10 stopni, kaski też się przydały, bo momentami nisko i niejeden raz się waliło głową w trakcie przechodzenia. Blisko godzina wędrówki na dole i dodatkowa atrakcja: choć niestety nie płynęliśmy najładniejszym fragmentem korytarzy, bo tam sprzedawane są odrębne bilety i zjazd jest zupełnie innym szybem, to i tak mieliśmy frajdę płynięcia łodziami jednym z zalanych korytarzy. To właśnie takimi kanałami odprowadzono wodę z miejsc, gdzie prowadzone było wydobycie. Wodę dodajmy zadziwiająco czystą, którą Niemcy (bo przecież to były tereny niemieckie) od razu mieli pomysł by wykorzystywać normalnie do spożycia.
Cała ta infrastruktura, czyli kopalnia, korytarze odprowadzające wodę i powiązany z nimi system wodociągowy wpisany został nie tak dawno na listę Unesco, tym bardziej więc frajda, że odkryliśmy dla siebie takie miejsce.
I pewnie tu jeszcze w okolice wrócimy, bo jeszcze sporo nam zostało do zobaczenia. Same Tarnowskie Góry ładnie się zareklamowały w kopalni i aż by się chciało tam przyjechać na dłużej. A przecież w okolicy jeszcze nie tylko kopalnie, muzeum Śląska, ale i fajne miejsca do popływania. Czysta woda, dużo zieleni - czy z tym kojarzył Wam się Śląsk?
Na górze, za budynkiem kopalni jeszcze szybki rzut oka na wystawę maszyn parowych i parowozów. I wreszcie powrót do domu. Gdzie też poniesie nas następnym razem?
Moc wrażeń .....z przyjemnością w nich wirtualnie pouczestniczyłam....Ciekawe tereny....
OdpowiedzUsuńZnów ADHD blogowe?....
ano znowu mnie nosi, więc kolejna zmiana, jak mi się znudzi znowu będzie klasyka
UsuńŚwietna relacja !
OdpowiedzUsuń