Wszyscy chyba kojarzą pierwowzór - kapitalną rolę Marka Kondrata i film Koterskiego pełen absurdów, bluzgów, a jednocześnie również pełen bardzo trafnych obserwacji z życia codziennego. I teraz wyobraźcie sobie, że te same teksty przenosimy teraz na scenę w czymś co jest zadziwiającym połączeniem musicalu i opery. Wyobrażacie sobie?
To jeszcze dodajmy do tego, że ponad połowa "piosenek" leci zza kulis, gdy na scenie niewiele się dzieje, a cały ich "urok" można by sprowadzić do bardzo głośnego popiskiwania w stylu disco polo. Aaaa... Krzykniecie pewnie - to po prostu taka konwencja, żeby jeszcze bardziej podkreślić absurdalność i "ludyczność" tych scenek - w końcu ta muzyka i k...y na ustach to taki przykład polskiego wzorca!
To dodajcie do tego jeszcze operowy śpiew, w przypadku Macieja Miecznikowskiego technicznie poprawny, choć zmanierowany, ale w wykonaniu innych aktorów... No nie potrafię tego określić. Brak słów po prostu. No dobra powiecie, to może tak miało być, bo to pastisz.
A cholera go wie, odpowiem. Może i tak miało być, generalnie jednak tego się nie da ani słuchać ani też oglądać.
Rozumiem, że cała zabawa polega na rozpoznawaniu poszczególnych scen z filmu i oczekiwaniu na te, które jeszcze pamiętamy. W scenariuszu pozbierano to co zwracało uwagę widzów w filmie, czyli wszystkie te sceny, które były najbardziej pełne przekleństw, złości na świat, dziwacznych rytuałów bohatera. Tyle, że brak pomysłu na to jak to pokazać. Nie tłumaczą tego skromne warunki sceny, prosta scenografia, po prostu leży kompletnie reżyseria (Marcin Kołaczkowski i nie, to nie jest przypadkowa zbieżność nazwisk), niestety nie sprawdzają się również Joanna Kołaczkowska i Wojciech Solarz. Może ktoś myślał, że jak ściągnie ludzi z kabaretu, to widzowie będą ryczeć ze śmiechu, a to wcale tak prosto nie działa. Miecznikowski w roli Miauczyńskiego jest taki jak powinien być - chwilami śmieszny, chwilami żałosny i jakoś dziwnie przypominający nas samych w różnych momentach życiowych. Ktoś jednak chyba zapomniał, że to nie jest komedia, że powinna z tych jego wszystkich zmagań z życiem, z codziennością, wynikać jakaś refleksja. Nie da się tego raczej "wyśpiewać" i wytańczyć, choćby kwartet RAMPA, który odpowiada tu za część wokalno-muzyczną, stawał na rzęsach. Muzyka przytłacza widzów, nie ma w tym za grosz lekkości i wszystko sprawia wrażenie zlepku bardzo przypadkowych scen.
Rzadko kiedy widzi się widzów wychodzących z teatru po pierwszych akcie. To znak, że coś nie gra. Ale skoro ludzie nadal płacą ponad 100 złotych i przychodzą skuszeni kultowym tytułem, teatr chyba nadal będzie upierał się, że wyprodukował coś wyjątkowo przebojowego. Różne rzeczy widziałem i kicz, groteska, pastisz nigdy mi jakoś nie przeszkadzały, tutaj jednak nie znajduję słów na obronę tego "spektaklu". To naprawdę po kilku minutach staje się żenujące i męczące.
Szkoda. Bo naprawdę lubię Teatr Kamienica i dotąd nie było chyba rzeczy, która aż tak by mnie zawiodła.
100 zł....to faktycznie można myśleć, że się będzie oglądać jakieś arcydzieło....
OdpowiedzUsuńTeatr Kamińskiego nie tylko dla wielkich miłośników sztuki teatralnej, ale i dla tych bogatszych. Ale to w końcu Warszawa.
Kamińskiego sobie cenię...chociaż do jego teatru nie mam szans pójść....
A sam "Dzień świra" oglądałam kiedyś w powtórce, tak we fragmentach ....Kondrat znakomity/ to już poznałam oglądając film wcześniej/, ale język ...czasem nie do strawienia.
oj, w Warszawie ceny biletów na repertuarowe spektakle sięgają i nawet 200 zł, nie mówiąc o wydarzeniach specjalnych. :( sporo osób wchodzi na wejściówki, ale tych jest mało. Teatr Kamienica lubię, więc jedna wtopa jak dla mnie tragedii nie czyni, mam jednak nadzieję, że nie będzie to generalnie kierunek ich poszukiwań repertuarowych. Scenariusz, obsada, jakość - bo z samej "głośności" tytułu raczej w perspektywie czasowej widzów nie przybędzie
Usuń