piątek, 29 września 2017

Anioły w Ameryce (National Theatre Live), czyli miałem dziwny sen

"Anioły w Ameryce" - ponad 7 godzinny maraton teatralny w dwóch częściach już za mną. Ponieważ nie widziałem ani miniserialu amerykańskiego, ani też polskiej wersji scenicznej (TR Warszawa, reż Warlikowski, tekst Poniedziałek), byłem wolny od wszelkich porównań, choć przecież nie wolny od jakichś oczekiwań. 
Jeżeli słyszę, że rzecz dotyczyć ma środowiska homoseksualistów z dość ponurych dla nich lat 80 (konserwatywne rządy ekipy Reagana, epidemia AIDS), spodziewałem się raczej czegoś dość serio - dramatu, cierpienia, kryzysów w związkach... Tymczasem dostałem tego wcale nie tak wiele. Cała ta historia niby zahacza o jakieś realia, nawet polityczne, ale losy poszczególnych postaci, podlane mocno fantastycznym sosem, są jedynie okazją do wołania o prawo do godności i do życia w taki sposób jaki się wybierze. Aż tyle, a może tylko tyle, bo jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie ma w tej adaptacji ani nic odkrywczego, ani też ważnego, czego byśmy już nie wiedzieli. Nie porusza tak jak by się tego oczekiwało (kto pamięta film "Filadelfia" czy nawet mocny "Witaj w klubie"?). Rozumiem kultowość tekstu Tony’ego Kushnera, szczególnie dla środowisk LGBT, w czasach gdy powstawał, ale teraz? Choć przecież aż kuszą nawiązania do sytuacji społeczno-politycznej w Stanach (ale i w Polsce), coraz głośniejsze głosy, które pokazują totalny brak akceptacji dla odmienności, widz raczej sam się będzie ich tu doszukiwał, bo twórcy nie podjęli jakoś większej próby dialogu ze współczesnością. 
Gejowska fantazja na motywach narodowych. Jak Wam to brzmi?


kulturalnie po godzinach (4)
Stany Zjednoczone, cała ta ich wielokulturowość, mieszanka poglądów, wierzeń i pomysłów na życie, naturalny konflikt tego co tradycyjne i postępowe, są tu nie tylko tłem do historii, ale i sercem tego przedstawienia. Większość dramatów, wyrzutów sumienia, zaprzeczania, udawania, wpędzania innych w chore relacje ma źródło właśnie w głowie - w czym wyrastamy, jakie poglądy przekazali nam rodzice, jak udało się przejść przez naturalny proces buntu, czy otrzymaliśmy wsparcie, czy znaleźliśmy jakąś swoją drogę do szczęścia. O tym przede wszystkim dla mnie jest ta sztuka - interesował mnie wymiar indywidualny, emocje poszczególnych postaci, a kompletnie drażniły mnie jakieś próby uogólniania, dorabianie jakiejś filozofii i budowania uniwersalnych prawd o społeczeństwie. Nie do końca przekonuje mnie w tym przedstawieniu też cała warstwa metafizyczno-baśniowa. O ile rozmowa z duchem własnej ofiary, którą wpędziło się do grobu, wnosi coś do tej historii, to wszystkie sceny z przodkami, czy nawet aniołem, sprawiały wrażenie kompletnie z innej bajki. No co ja poradzę - przeszkadzała mi kampowość, absurdalność niektórych scen, która niszczyła kompletnie powagę. AIDS i wygłupy? No okazuje się, że niektórym to się jakoś łączy. Pewnie czeka mnie jakiś wykład uświadamiający od tych, którzy lepiej znają tekst i widzieli go w kilku wersjach, ale mówi się trudno - takie są moje odczucia po obejrzeniu spektaklu z Londynu. Gdybym jeszcze mógł potraktować niektóre sceny jedynie jako sen i wizje po morfinie, a nie musiał się doszukiwać w nich symboli i przesłania (o proroku!)...
kulturalnie po godzinach (5) 
 To nie jest tak, że spektakl był totalną porażką (bo przecież bym nie wysiedział), ale po prostu wolałbym gdyby całość była utrzymana w poważniejszym tonie - jako opowieść o lęku przed samotnością, porażką, śmiercią. To wszystko w "Aniołach w Ameryce" jest, ale ginie momentami pod zupełnie innymi klimatami. Wybuchy śmiechu publiczności londyńskiej świadczą o tym, że poszło to w dość dziwnym kierunku. Czy tak miało być?

 

Dotąd pisałem o scenariuszu, to może trochę o samym kształcie przedstawienia. O ile mam wrażenie, że spokojnie można by skrócić pewne rzeczy bez większej straty, to w warstwie scenografii nie mam się co czepiać. Dość surowo, ale bardzo pomysłowo, przejścia między poszczególnymi scenami płynne i fajnie podkreślone światłem. Widać ogromne możliwości jakimi dysponuje ta scena (piętra, ruchome fragmenty) - to tylko sprawia wrażenie, że niewiele trzeba było tu pracy.Nie mam też większych uwag do gry aktorskiej. Jest chwilami na granicy przerysowania, sztuczności, ale rozumiem, że konwencja tej sztuki też nie miała być do końca serio (co dla mnie było zaskoczeniem)
Gdybym miał podsumować swoje przemyślenia to powiem tak: mam w sobie decyzję by jak najszybciej zobaczyć wersję filmową i mam nadzieję, że będzie mi dane obejrzeć też wersję teatru TR Warszawa. A co z wersją z National Theatre? Warto? Mimo moich uwag na pewno tak, by samemu się przekonać, że te 7 godzin wcale nie jest nudno. Wychodzisz z pokazu dyskutując, wściekając się, a podobno zadaniem teatru jest pobudzać emocje, nie tylko te pozytywne. 
Aha, duże brawa za wykorzystanie tłumaczenia i opracowania Jacka Poniedziałka!

To nie jest moje ulubione przedstawienie pokazywane w ramach Na żywo w kinach, ale seansu na pewno nie żałuję. W tym linku znajdziecie nie tylko daty kolejnych pokazów w Polsce ":Aniołów", ale wszystkie tytuły jakie można u nas oglądać (sporo tych starszych recenzowałem, więc możecie grzebać w zakładce teatr).     


Anioły w Ameryce
Marianne Elliott – reżyseria
Ian MacNeil – scenografia
Nicky Gillibrand – kostiumy
Paule Constable – światło
Adrian Sutton – muzyka
Ian Dickinson – dźwięk
Finn Caldwell – projektant i reżyser ruchu lalek
Nick Barnes – współprojektant lalek
Gwen Hales – współpraca reżyserska
Robby Graham – choreografia i ruch sceniczny
Chris Fisher – efekty specjalne
Kate Waters – reżyseria walk

Występują:
Stuart Angell, Susan Brown, Laura Caldow, Andrew Garfield, Denise Gough, John Hastings, Claire Lambert, Nathan Lane, Amanda Lawrence, James McArdle, Becky Namgauds, Nathan Stewart-Jarrett, Russell Tovey, Stan West, Lewis Wilkins

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz