Jan Holoubek po raz drugi funduje Polakom dramatyczne historie, jakie być może część widzów pamięta jeszcze z dzienników telewizyjnych. Historie przy których niejeden zagryzał nerwowo palce, słysząc o ofiarach, a potem pewnie śledził próby wyjaśnień tragedii. Po Wielkiej wodzie, tym razem znowu żywioł, ale w trochę innej skali, bo chodzi o zatonięcie promu Heweliusz.
Trudne warunki atmosferyczne, błędy logistyczne, może jakieś usterki, czyli ciąg zdarzeń które nieszczęśliwie się zbiegają w jednym czasie i potem już nie ma ratunku. Nie w taką pogodę, nie przy niepewności gdzie tak naprawdę znajduje się statek, bo ich sonar kompletnie wariował w tą pogodę.
To jednak nie tylko próba odtworzenia tamtych feralnych godzin, pełnych napięcia chwil, gdy załoga robiła wszystko co możliwe by wszyscy się uratowali. To przede wszystkim pokazanie całej otoczki w jakiej funkcjonowało w Polsce w latach 90 prawie wszystko - taka przedziwna mieszanka pracy ponad siły, na prowizorycznym sprzęcie, przy procedurach narzucanych przez urzędników, którzy się na tym kompletnie nie znali. I to jest tu chyba nawet ciekawsze od skali samej katastrofy i tego jak udało się to pokazać (a zdjęcia świetne i za ten realizm dużej brawa).
Ciekawsze, bowiem Holoubka interesują nie tylko ci którzy zginęli, ale i ci którzy przeżyli, rodziny, bliscy, którzy potem ze zdumieniem obserwowali jak armator próbuje wykpić się z wypłacania odszkodowań zrzucając winę na błędy załogi. Wiadomo - niepolitycznie było pogrążyć przedsiębiorstwo, które było oczkiem w głowie ministerstwa, ale cała próba wyjaśnienia przyczyn katastrofy od początku odbierana była przez opinię publiczną jako tuszowanie pewnych błędów, mogących pogrążyć kolejnych wysoko postawionych ludzi.
Jednocześnie trzeba pamiętać, że to nie jest dokument, a fabuła, z różnych więc względów twórcy mocno pozmieniali różne fakty, tak by coś sugerować, jednocześnie nie twierdząc że wskazuje się konkretnych winowajców. Na podstawie podobieństw można oczywiście do tego dojść, ale zmiany w nazwiskach, nazwach, detalach są jednak istotne. Dla tych co sprawdzają fakty to niedopuszczalne, dla nas jak widzów to ma jednak drugorzędne znaczenie. Dużo istotniejsze jest to że namacalnie odczuwamy ten chłód wody, potęgę żywiołu, przerażenie, a potem tragedię tych, którzy czekali na powrót statku. Choć na pierwszym planie jest tylko kilka postaci, inne trochę jakby schodzą na drugi plan, udało się uchwycić to co najważniejsze - nie tylko cierpienie, żałobę, ale i również kwestie finansowe, chwytanie się wszystkiego by nie brukać dobrego imienia zmarłych.
Sugerowane machlojki służb i władzy (kto obejrzy będzie wiedział o co chodzi), podnoszą trochę napięcie, trzeba jednak przyznać że te kilka godzin mini serialu ma tak dobrze zbudowaną dramaturgię, że nudy nie ma. Świetna obsada, surowy klimat, zdjęcia, ta szara rzeczywistość, tak odmienna od kolorów które mocno pojawiły się jakąś dekadę później, dopełniają całości.
Kolejny dobry serial Netflixa. Z dbałością o stronę wizualną, bez nadmiernego gonienia za sensacją, z rozbudowaną warstwą psychologiczną - jak najbardziej jestem na tak.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz