O ile niektóre zespoły wpadając na pomysł nagrania czegoś epickiego, zwykle zapraszają do współpracy orkiestrę kameralną, panowie ze Smashing Pumpkins postanowili przestrzeń zbudować po swojemu, mamy więc i kawałki bardzo klimatyczne, pełne rozmachu, jak z pozoru błahe melodyjki, które mają ich zdaniem łączyć się w pewną opowieść. Z jednej strony mającą swoją bohaterkę, kosmiczną scenografię, ale i pełne są odniesień autobiograficznych Corgana, bo to on stoi za warstwą tekstową.
Trzydzieści trzy kawałki i niby słucha się tego całkiem fajnie, są tu dobre pomysły muzyczne, to całość niestety nie powala. Samo wydanie płyty w trzech częściach, oddzielonych od siebie kilkoma miesiącami przerwy było dość dziwne, ale nawet gdy już słucha się tego materiału w całości, wcale nie ma większej satysfakcji. Dużo syntezatorów i elektroniki, które miały dodać chyba tego operowego klimatu, sprawiają że robi się raczej sennie, a miejsc gdzie jest więcej gitar i życia jest po prostu moim zdaniem za mało. Może jak się trochę chowa innych członków zespołu, promuje swoje pomysły, lepiej byłoby wydać to jako solowy album?
Od mrocznych fragmentów po głupawe wręcz piosenki (Hooray) - jest nierówno, chwilami bardzo nijako i jest to materiał, który chyba ani nie przyciągnie nowych fanów, ani też nie ucieszy tych, którzy słuchali wcześniej Smashing Pumpkins. Najbliższy dawnym produkcjom zespołu jest chyba akt trzeci. Widać że pomysł się rozrastał, a na krążek trafiły wszystkie - i te słabsze pomysły również.
Niezłe choćby The Good in Goodbye, może Beguiled.
Dla mnie raczej rozczarowanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz