Od Casablanki do Kinszasy. Kraje, choć tak naprawdę granice tu są dość umowne, a może lepiej powiedzieć przypadkowe, bo narzucone kiedyś przez białych i niejednokrotnie potem próbowano je zmieniać, przekraczać... Dla wielu z mieszkańców tych terenów odniesieniem jest nawet nie tyle narodowość, co raczej plemię, grupa współwyznawców, sąsiedztwo lub wspólne doświadczenie. Szczególnie to ostatnie potrafi zbliżyć. Podróż, załatwianie spraw, czy też ucieczka przed niebezpieczeństwem jednoczy bardziej niż podobne dokumenty. Czasem przecież w ramach jednego kraju nawet języki są różne, a co dopiero mówić o historii, jedności w jakiejś sprawie. No chyba, że jest to kibicowanie np. reprezentacji w piłkę nożną.
Przysiąść przy jednym ognisku, rozmawiać z każdym, spać w ich mieszkaniach, nawet gdy inni biali jej to stanowczo odradzają - to właśnie sposób autorki na doświadczanie Afryki. Bólu i biedy, nadziei i rozgoryczenia jakie w sobie noszą jej mieszkańcy. Migają przed nami surowe warunki, wojna lub jej wspomnienie, ale przed wszystkim codzienne życie, z wszystkimi jego cieniami i blaskami. Czasem więc może wieje z pozoru nudą, w tym jednak też tkwi pewien urok. Bo czego by nie mówić Stanisławska fantastycznie operuje językiem, porównaniami. To takie smakowite miniaturki, w których uchwycona jest chwila, zapach, wrażenie. Jako reportaż sprawdza się ta książka słabo, ale jako literatura całkiem nieźle. Na pewno wymaga czasu i wrażliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz