sobota, 18 marca 2017

Dwupak kostiumowy, czyli Elżbieta. Złote czasy i Dziewczyna z perłą


Wciąż zbieram się do pisania o serialach, bo kilka z przyjemnością skończyłem, a tu już wpadłem w następne (Midnight sun) i potem człowiek nie może się oderwać od telewizora, by na chwilę usiąść do kompa. Na jutro jednak mam też coś książkowego i obiecuję Wam, że dobre. Wracają klimaty czeskie.

A dziś trochę retro. Ale nie, że filmy stare, tylko sięgam po rzeczy kostiumowe, choć jak najbardziej współczesne. I zachwycam się (szczególnie przy Dziewczynie z perłą) jak wiele można stworzyć magii poprzez pracę operatora. Choć w pierwszym przypadku film, jest słabszy niż nakręcony wcześniej film o królowej Elżbiecie, tu ewidentnie ekipa poszła za ciosem i stworzyli coś widowiskowego, ale bez tej magii, jaka była w części pierwszej. W sumie nie dziwne, że postać kobiety na tronie fascynuje, zwłaszcza, po tych wszystkich wcześniejszych zmianach na tronie Anglii. Pisałem o tym już przy notce o książce Magdaleny Niedźwiedzkiej i pewnie jeszcze nie raz sięgnę z ciekawością po coś o tej postaci. Może powtórzę sobie "Elżbietę"? Chyba wspominam go najlepiej. "Złote czasy", choć ładne, nie są tak interesujące, zbyt proste. Elżbieta (Cate Blanchett) rządzi już od blisko 30 lat, ale wciąż musi udowadniać otoczeniu, że potrafi rządzić, że państwo w jej rękach przetrwa nawet konflikty z potęgą hiszpańską.



Choć chciałaby mieć prawo do miłości, nie może sobie na to pozwolić. Jest władczynią, która musi być silna, uważać na spiski i intrygi wokół niej, poświęcić się w całości rządzeniu, wyrzekając szczęścia. Rola na pewno równie ciekawa jak w "Elżbiecie", ale to raczej tło tym razem wydaje się jakieś płaskie - konflikt między protestantami i katolikami, pragnienie podboju wysp brytyjskich przez króla Filipa II, czy nawet życie dworskie, można by rozrysować jako konfrontację głupich fanatyków i mądrych, tolerancyjnych, miłujących pokój protestantów (czytaj królowej).


Trochę to wszystko rozwleczone, ale nadal pod względem kostiumów, scenografii, klimatu epoki, można by tylko zazdrościć, że u nas takie filmy nie powstają.



 Drugi film jest zupełnie inny, mało spektakularny, z powolną akcją, ale jego klimat po jest po prostu cudowny. To opowieść o malarzu i jego muzie, tak malarska, że nawet zdjęcia w plenerach wyglądają tak, jakby ktoś je malował, łącznie z postaciami bohaterów (ach to światło).
Młodziutka dziewczyna (tajemnicza Scarlett Johansson), pochodząca z bardzo religijnej protestanckiej rodziny, idzie na służbę do domu Johannesa Vermeera (Colin Firth). Dom, w którym wszystko podporządkowane jest artyście, jego komfortowi i zachciankom, prowadzony jest tak naprawdę przez kobiety - to one rządzą pieniędzmi, ściągają do domu mecenasów, którzy mogliby zamówić kolejny obraz, starają się zapewnić spokój i natchnienie. Nawet gdy stanie się nim nie żona malarza, ale tajemnicza, milcząca służąca. Jeden obraz zainspirował najpierw do napisania powieści, a potem również do nakręcenia tego filmu - opowiadającego wcale nawet nie o romansie, ale o fascynacji, jakiejś duchowej więzi, w której magia przenoszenia rzeczywistości i światła na płótno, ma znaczącą rolę.
Oglądałem go chyba po raz trzeci i za każdym razem robię to z ogromną przyjemnością. Firth może i trochę mnie drażni, ale Johansson jest po prostu świetna. Niewiele tu słów, większą rolę odgrywa obraz, muzyka, ale to właśnie sprawia, że mamy wrażenie uczestniczenia w czymś wyjątkowym.
I kto teraz uwierzy, że historia namalowania tego obrazu nie była właśnie taka?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz