czwartek, 30 marca 2017

Mizantrop, czyli jak w telenoweli brazylijskiej

Rozsmakowałem się w teatrze i teraz wciąż mi mało. Najbliższy tydzień to cztery spektakle (w tym jeden oglądany na dużym ekranie), a ja już myślę o kolejnych. I dziś też teatr. W moim podwarszawskim miasteczku, w ośrodku kultury grupa licealistów wystawiała przedstawienie "Amor polski" przygotowane pod okiem jednego z aktorów Teatru Lalka i wychowawczyni. I wiecie co? Wiadomo, że to amatorskie, że wiele rzeczy można by dopracować, że ktoś zapomina tekstu, ale jaka to frajda, że młodzieży się chce. I że ktoś to docenia - pełniutka sala kinowa, ludzie stoją, a przy okazji kasa idzie na dobry cel, który wyznaczyła sama młodzież. Może wśród nich znajdzie się jakaś przyszła gwiazda warszawskich scen?

A dziś notka o kolejnym spektaklu oglądanym w Multikinie w ramach cyklu Na żywo w kinach (polecam ogromnie!) i drugi spektakl w wykonaniu Comédie-Française. I niestety moje drugie rozczarowanie. Przyzwyczajony do tempa, do pomysłów inscenizacyjnych, do emocji, które odkrywam w przedstawieniach National Theatre z Londynu, tu się po prostu nudzę. Koleżanka stwierdziła, że wyszła z tego tekstu Moliera jakaś telenowela brazylijska. I prawdę mówiąc nie wiem czy to kwestia młodego reżysera, który miał ambicje zrobić z tego komediodramatu psychologiczną, współczesną jatkę, czy braku pomysłów na ożywienie tego tekstu, wykorzystania skromnych scenografii.


Przez większość czasu niestety widz ma wrażenie, że aktorzy snują się bez celu albo znowu biegają nerwowo bez sensu i bez jakiegokolwiek związku z akcją. Osiem osób krążących wokół siebie jak satelity, a każdy jakby skupiony głównie na sobie. Może fajnie rozegrano scenę obiadu i obgadywania innych, finał też trochę żywszy, ale reszta... Szkoda gadać.

Alcest, którego kojarzę z czarnym humorem (a nie depresją jak tu) jest wciąż zmęczony, otoczeniem, jak i sobą. Targany zarówno miłością jak i zazdrością do pięknej Celimeny, zrzędliwy, kłótliwy, wybuchowy - to naprawdę rola, która daje duże możliwości, publika jednocześnie mu współczuje, ale i wkurza się na niego, rozumie i śmieje z jego marudzenia. Niestety Loïc Corbery nie przekonał mnie w tej kreacji. Chyba tylko jedna scena sprawiła, że naprawdę zaiskrzyło i aż miałem ochotę poderwać się z fotela: ale wykonywały ją panie - gdy wbijają w siebie wzajemnie szpile, robiąc jednocześnie słodkie oczy i powtarzając iż te okropieństwa powtarzają inni, a one przecież nigdy by... one tak z życzliwości o tym ostrzegają... Zaiskrzyło i znowu zgasło. A przecież widziałem już inscenizacje, które klasyczne teksty podawały nam w nowoczesnych realiach i tam nie czuło się takiej trudności, żeby ta treść ożyła. Coś tu mi ewidentnie nie zagrało. Szkoda. W tym roku został mi jeszcze w wykonaniu tego teatru Cyrano de Bergerac i może tam wreszcie Francuzi mnie porwą.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz