Poniedziałek to dzień na muzykę, ale dziś film. Z dużą ilością muzyki.
Rany, jakie to jest odjechane. Tak bezczelnego filmu już dawno nie widziałem i porównania do Trainspotting nie są wcale od czapy.
Jest w tym jakaś anarchistyczna energia, ale i jak na wątki biograficzne (panowie grają samych siebie), dużo autoironii i kpiny. Zespół Kneecap powstał w roku 2017, wydał dotąd dwie płyty i choć ma jakąś grupę fanów, to może dziwić skąd pomysł na to, żeby zrobić o nich film. Na pewno budzą kontrowersję, bo śpiewając o narkotykach, imprezowaniu, pełne wulgarności, raczej mało nadają się na wzorce młodzieżowe :) Stali się jednak pewnym symbolem dla wielu Irlandczyków, bo śpiewają właśnie po irlandzku. W Irlandii Północnej, gdzie pewnie mówi nim raptem kilka tysięcy osób, a walka polityczna o uznanie go jako języka urzędowego była raczej działką wąskiej grupy działaczy, byli niczym podłożenie bomby z bronią biologiczną, szerząc tą ideę na masową skalę.
Młodzi śpiewają o tym czym żyją i o czym myślą - możemy kręcić nosem na dragi, alkohol, bluzgi i wyzywanie policji i władz, ale to ich rzeczywistość, tak to postrzegają. Ale to że przyszło im do głowy by śpiewać w języku, który znają chyba głównie dzięki uporowi rodziców, którzy im go wpajali w domu, to spore zaskoczenie. A skoro języka się używa, to na pewno nie zginie!
Mamy tu trochę polityki, presji ze strony policji, która czuje się bezkarna, wspomnień o wojownikach IRA, których czci się jak bohaterów, gdy jednak wymieszasz to ze stylem funkcjonowania tego tria, które wciąż działa na haju, w efekcie masz raczej nie kino polityczne, a szaloną komedię. Bunt, więc nie tylko polityczny, ale obyczajowy, pokoleniowy, czy raczej generalnie związany z totalnym olewaniem wszelkich problemów. Liczy się to co teraz i ewentualnie jakiś wymyślony, mało realny plan na jutro. I jakoś to będzie.
To co poważne miesza się z tym co błazeńskie. Dotykamy bowiem tej atmosfery, która panuje obecnie w Irlandii, dalekiej od wojowniczych nastrojów lat 80, ale i odległej od poczucia że panuje już pokój i wszyscy powinni być szczęśliwi. Konsekwencje jednak pokazane są nie tylko na poważnie, ale i kpiarsko, choćby poprzez to jak bohaterowie zdobywają prochy, twierdząc że jako dzieci pokolenia powojennego mają PTSD. Pewnie aż by się prosiło o to, by opowiedzieć coś więcej, ale przez ten komediowy ton, być może nawet więcej osób zainteresuje się tym jak Irlandczycy czują się w kraju podzielonym przez Wielką Brytanię na pół.
Sami bohaterowie nie robią z siebie ideałów, pokazują jak często okazywali się nieudacznikami i jedynie fartem unikali poważniejszych konsekwencji. Sam pomysł na tworzenie muzyki też przecież nie przyniósł im natychmiastowej popularności, czyli znowu mamy występy do pustego pubu, totalne porażki ze względu na stan nieważkości i podążanie dalej poprzez uparte robienie czegoś od serducha.
Totalny odjazd, świetna zabawa, a przekaz i tak z jakim wychodzi człowiek z kina i tak ma siłę politycznego antybrytyjskiego manifestu. Jak nie przepadam za rapem i hip-hopem, to muszę przyznać, że ścieżka dźwiękowa genialna i bawiłem się kapitalnie.
Jeszcze w kinach, więc jakby co, polecam. Idźcie bo jeszcze chwila małe kina upadną tak jak upadają księgarnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz