piątek, 27 grudnia 2024

Czas drogi - Patrick Leigh Fermor, czyli z wierszami Horacego w plecaku

Książka, która chyba kawałkami czytana była przez mnie blisko dwa lata. Początkowo "nie zażarło", męczyło ciągłe szukanie przypisów, sprawdzanie źródeł cytatów albo informacji. Odłożyłem na czas jakiś, wciąż jednak mając w pamięci. A że szukam wciąż lektur, które by inspirowały do wędrówek, pokazywały drogę w wymiarze nie tylko wyczynowym, turystycznym, ale i pewnego przeżycia, wróciłem po pewnym czasie.

I powiem Wam, że to niesamowity fenomen. Nie chodzi jednak o samą historię, choć ona jest wyjątkowa, nie chodzi nawet o styl jakim to jest napisane, choć też jest wyjątkowy. Oto osiemnastoletni młodzieniec wyrusza pieszo przez Europę do Konstantynopola. Nocuje w przytułkach, klasztorach, stodołach, ale i korzystając z gościnności ludzi, nawet i w zamkach, czy pałacach. Ma kij wędrowca, worek podróżny (coś w rodzaju plecaka?), kilka książek, notes, ołówek i parę funtów na drogę. Żyje jak tramp, a mimo to na hasło "student" i słysząc cudzoziemca, otwierają się niejedne drzwi i serca.
No dobra, ale co jest w takim razie tym fenomenem o którym piszę.


Ano to, że podróży rozpoczęła się w roku 1933, a do pisania tej książki zasiadł człowiek, który miał ponad 30 lat więcej, a w momencie jej wydania był już ponad 40 lat starszy. Dziewiętnastolatek i sześćdziesięciolatek - przecież to dwie kompletnie różne osobowości, różne spojrzenia. A tu się one spotykają. Starszy facet patrzy na siebie młodego, ale też potrafi oddać emocje z tamtych dni. Podobno pisanie pierwszego tomu zajęło kilkanaście lat, ostatnia część relacji z wyprawy ukazała się już po śmierci autora po kolejnych trzech dekadach. Jest to więc swoistego rodzaju wędrówka - po mapie, odszukując trasę, miejsca, ale i po umyśle, po własnych wspomnieniach. Może i stąd końcowy efekt, który jest po prostu wyborny.

Dziennikarz, korespondent, pisarz, postanowił spisać swoje dzieło życia, opisać wyprawę sprzed lat. I czyni to tak, że niejeden z nas nie potrafiłby spisać tego z tak wielką dbałością o szczegóły, wrażliwością, zachwytem, nawet gdyby to były wydarzenia z dnia wczorajszego. Tak jakby te wszystkie przeżycia były wciąż świeże. Europa, która odetchnęła po jednej wojnie, jeszcze nie czując tak bardzo zbliżającego się zagrożenia drugiej, Europa upadających mocarstw, tworzących się nowych państw, poczucia narodowego, wciąż jeszcze pełna żywych pamiątek historycznych, tętniąca życiem religijnym, kulturalnym, towarzyskim... Na pewno dotykanie tego czasu, miejsc ma w sobie coś fascynującego, ale najbardziej niesamowite jest to jak to jest opisywane. Człowiek, któremu nie po drodze było z edukacją, wieczny buntownik, birbant, w głowie miał tyle wiedzy, informacji, cytatów, że dziś mógłby z marszu pewnie startować w jakichś teleturniejach i zgarniać nagrody. Rozmawiał w kilku językach, wciąż robił sobie notatki, by uczyć się kolejnych, dyskutował o architekturze, sztuce, literaturze, ale też pił, jadł, bawił się i podglądał życie zwyczajnych ludzi. 


Może dla czytelnika, który nie przepada za barwnymi opisami, poetyckimi skojarzeniami, ciągłymi dygresjami, będzie to najzwyczajniej nużące, pewnie jednak wiele osób, podobnie jak ja zachwyci się nad wrażliwością, erudycją i bogactwem słownictwa. Czy to książka bardziej dojrzałego człowieka, który po latach sięga po jakieś dawne wspomnienia i notatki? I tak i nie. Bo to nie tylko wędrówka przez Europę której już nie ma, ale i w pewien sposób towarzyszenie tamtemu młodemu człowiekowi, próba zrozumienia niepokoju i ciekawości, które gnały go ciągle w nowe miejsca. W dobie Internetu podróżowanie jest dużo łatwiejsze, kiedyś miało się jedynie mapę papierową, koniec języka za przewodnika i to co w głowie. Zawsze można idąc recytować sobie wiersze, które zostały w głowie :)
I okazuje się, że nic więcej nie trzeba. Esencja przygody życia. 

Może też ze względu na ten minimalizm, szalony wymiar tej wyprawy, jeszcze bardziej wydaje mi się ona fascynująca. Pierwszy tom (całość stanowi trylogię) obejmuje Niderlandy, Niemcy, Austrię, Czechosłowację, Węgry. Drugi tom już na półce i cieszę się jak mysz do sera, bo już wiem że Książkowe Klimaty planują na przyszły rok wydanie tomu trzeciego, będzie więc całość do skompletowania i przeczytania.  

Poza podziwem dla autora warto docenić też pracę tłumaczki Ewy Ledóchowicz - to również dzięki niej tej frazy tak pięknie wybrzmiewają w głowie. Jak żmudna to musiała być praca i wymagająca rozległej wiedzy, świadczy choćby liczna odniesień i przypisów (ponad 300).

Czyta się na pewno dość powoli, trzeba przyzwyczaić się do tego stylu, ostrzegam - to nie jest ani reportaż, ani pamiętnik. I jednego i drugiego trochę tu znajdziecie, ale poruszanie się pomiędzy wydarzeniami, miejscami a refleksjami, wspomnieniami, skojarzeniami, sprawia że czasem ta lektura może też zmęczyć. Mimo wszystko polecam bardzo gorąco. Bo co i rusz trafiasz na zdanie, które się smakuje, które uruchamia od razu jakieś obrazy, wizje... Uczta intelektualna i duchowa. Chyba ostatnim razem miałem tak przy lekturze Piotra Oczki, którego nową powieść właśnie zamawiam sobie w ramach uzupełniania prezentów pod choinkę, obiecując sobie kolejne cudowne chwile nad książką. 

 
U mnie w zestawieniu całorocznym ta powieść na pewno znajdzie jakieś wyjątkowe miejsce. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz