Wyobraźcie sobie mieszankę Kinga, irlandzkich legend, Stranger Things, a do tego dołóżcie trochę zakompleksionego studenciaka z Polski, który jedzie opiekować się niepełnosprawnymi rezydentami ośrodka gdzieś na peryferiach Irlandii. Chwilami jest bardzo klimatycznie, ale im dłużej to wszystko autor ciągnie, tym to się dłuży i komplikuje. Potencjał na pewno jest spory, niepotrzebnie jednak na siłę cała opowieść idzie w stronę krwawej baśni, zamiast pozostać w obszarze sygnalizowania jakiejś tajemnicy, której do końca się nie odsłania. Niedosyt byłby chyba lepszy niż odarcie nas z oczekiwań i zafundowanie może i krwawych, ale postaci, które ewidentnie tu nie pasują, są zbyt bajkowe i przerysowane. Cała groza ulatuje, pozostaje jedynie oczekiwać na to, żeby ich wszystkie plany powyjaśniań i zniszczyć, tu już jednak na to napięcie, na grozę, nawet na ciekawość niestety nie ma już za bardzo miejsca.
Cała sytuacja w ośrodku, czyli wolontariusze z całego świata, których ściąga się jako opiekunów bo tak jest taniej oraz pacjenci, z których każdy ma jakieś swoje nawyki, rzeczy które go wkurzają oraz lęki - to świetny punkt wyjścia. Choć już trochę czułem się zmieszany, jestem nawet skłonny zaakceptować porzucenie głównego wątku, by opowiadać szczegółowo i z lekką grozą o każdym z trójki wolontariuszy, którzy znajdą się w centrum wydarzeń. Tam już zaczęło być dziwnie, ale pal licho...
Najgorsze zamieszanie i tak powstało, gdy wątki z ich przeszłości, autor próbuje połączyć z tym co zaczyna się dziań wokół pacjentów. Oni czują zagrożenie, proszą o pomoc, ale nie każde z tej trójki będzie miało na to chęć, odwagę i siły. Gdy przyjdzie zmierzyć się z tym złem - tu już mam wrażenie historia leży, bo robi się po prostu nie tyle strasznie, co żenująco. Choćby nie wiem jak Marek Zychla się starał, te strachy są po prostu niczym z kolorowanki dla dzieci, może i trochę mrocznej, ale nawet gdy wiemy że mogą zabić i tak są sztuczni.
I to mój główny zarzut. Wchodzimy w coraz bardziej zakręconą akcję niczym z chorego snu jakiegoś naćpanego dzieciaka - tu rycerze, tu jakaś zemsta, tu kotka zmieniająca się w piękną, nagą dziewczynę, bieganie, szukanie, kombinowanie, a czytelnik coraz mniej z tego rozumie i przestaje go to bawić.
A gdyby tak poświęcić trochę miejsca na rozbudowanie postaci tu i teraz, choćby tych budzących sympatię rezydentów ośrodka, a nie traktowanie ich jako figurek, które mają biegać za wolontariuszami, by stanowić dla nich tło... Przecież mogło być tak fajnie. Pokazanie ich od bardzo ludzkiej strony, jako tych, którzy czują i widzą więcej niż przeciętny zjadacz chleba, jest siłą tej powieści.
Mniej dosłowności, więcej wyobraźni, mniej bajek, więcej dreszczu emocji i byłaby książka, która mogłaby zostać postawiona obok Joe Hilla, czy Kinga. A tak? Piszę o rozczarowaniu, ale chyba wynika ono z dużych oczekiwań, jakie pojawiły się na początku. To nie jest zła opowieść. Na pewno oryginalna, ma fajny klimat, Marek Zychla ma bogatą wyobraźnię. Niestety zbyt wiele w "Strychnicy" jest elementów, które przesuwają ją w stronę dziecinnych fantazji, a nie powieści dla dorosłych, a przecież nie jest to książka dla dzieci. Kolejna rzecz: miejscami było ciekawie i fajnie językowo, ale też wiele fragmentów czytało się bardzo słabo, jakby pisał to ktoś zupełnie inny albo zabrakło tam odpowiedniej redakcji.
Stąd moje mieszane uczucia. Z ciekawością będę obserwował autora i poszukam jego poprzednio napisanych tytułów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz