Na jakiś czas chyba będzie przerwa w notkach na blogu, ale wrócę niebawem, na pewno z dwoma spektaklami, z porcją fantastyki, ale może i jakiś reportaż się znajdzie...
A dziś klasyka. Ale w nowym wydaniu. Co prawda nie czytałem tłumaczenia Słomczyńskiego, więc trudno mi porównywać, rozumiem jednak powody szukania sposobu innego spojrzenia na jakiś tytuł. Czasem to chęć uwspółcześnienia, przybliżenia czytelnikowi czegoś co się trochę zestarzało, a czasem - i mam wrażenie, że to ten przypadek - jest to próba pokazania tekstu w jego oryginalnym brzmieniu. Bo Faulkner nie jest przecież pisarzem akcji czy dialogu, jego zdania i opisy są bardzo rozbudowane, tymczasem w poprzednich tłumaczeniach starano się to wygładzić, by tekst lepiej się czytał.
Tarczyński decyduje się na wierność oryginałowi i trzeba przyznać, że wiele fragmentów robi wrażenie, tak bardzo są plastyczne i tak bardzo czasem pobudzają wyobraźnię. Chwilami jednak można odnieść wrażenie, że szukanie jak najbardziej robiących wrażenie, kunsztownych porównań i zdań staje się ważniejsze niż sam sens tekstu. Tak jakby popisywanie się erudycją i swoją pomysłowością było tu w centrum.
A przecież tłumacz jednak powinien trochę chować się za autora, nie wychodzić przed niego... A może to jedynie moje wrażenie?
Przyznam, że lektura "Światłości w sierpniu" nie była łatwa i to nie tylko ze względu na przeskoki w czasie, porzucanie i powracanie do jakichś postaci, ale również ze względu na sam język. Bogaty, robiący wrażenie, ale też trochę wybijający chwilami z biegu wydarzeń. Tak jakby to nie same losy bohaterów były tu najważniejsze, a opisanie rzeczywiście w jakiej żyją i jakiegoś fatum, które nad nimi wisi, jakby to sierpniowe słońce, ta atmosfera, wpływała na ludzi i popychała ich do czynów, których sami nie do końca rozumieją.
To opowieść o kraju, czyli o amerykańskim południu i o konkretnych czasach (lata 30 XX wieku), może nawet bardziej niż o samych ludziach, bo oni są dziećmi tej epoki. Nadchodzi jakaś zmiana, której nie do końca czują, więc czasem kurczowo trzymają się jeszcze dawnych zasad, przekonań, czasem również uprzedzeń, a inni próbują podążać za tym co nadciąga, poddając się temu niczym fali, która ich niesie.
Alinearność, powracanie do przeszłości, by pokazać lepiej źródło tego co tkwi w sercach bohaterów, to ciekawy zabieg, choć na pewno nie ułatwia odnalezienie się w tej historii. Czułem w tym trochę jakiś fatalizm, jakby brak wiary w to, że można zmienić swój los, wyrwać się z zamkniętego kręgu jakichś dawnych historii, grzechów i błędów swoich przodków, których nasze uczynki po prostu są naturalną konsekwencją...
Od początku najbardziej ciekawiły mnie losy Leny, która szuka ojca swojego dziecka, podróżując w dziewiątym miesiącu ciąży przez kolejne stany, ale na długo autor traci ją z pola widzenia, jakby nie uznając za najbardziej interesującą. Jej determinacja i odwaga nie są dla niego przykładem bohaterstwa, ale raczej jakąś dziwną, prawie zwierzęcą zaradnością - jakoś to będzie. Zresztą trudno tu znaleźć przykłady postaw naprawdę godnych pochwały, bo nawet jeżeli pobudki były wzniosłe, to często potem nie wynikało z tego wiele dobrego. Niektórzy tak mocno przeżywają jakiś tragiczny ból, którzy w sobie noszą, że nawet odruchy życzliwości jakie ich spotykają, odrzucają jako podejrzane, za to sycą się cierpieniem, bo ono potwierdza to wszystko co o sobie myślą, co ich kształtuje.
Mocna powieść, niełatwa, przepełniona tragedią, a jednocześnie tak trudno w nią było mi wejść z moimi emocjami - tak jakbym musiał chłonąć to wszystko bardzo na zimno, bo nie da się do końca zrozumieć tych postaci.
Być może dekady temu ta powieść naprawdę potrafiła poruszać serca i umysły, była czymś nowym i wstrząsającym. Czytana dziś, raczej nie jest dla mnie niczym wyjątkowym, mam wrażenie, że bardziej w tej chwili może robić wrażenie stylem, językiem, niż samą historią. Po nim - być może na nim się wzorując - odmalowano dużo bardziej wyraziście obrazy piekła na ziemi, samotność, zagubienie, szaleństwo, autodestrukcja i wszechobecne zło, które niczym chwasty pleni się zarówno w przestrzeni, jak i w czasie.
"W ciemność" Cormaca McCarthy'ego sporo zawdzięcza tej książce. I sam Cormac jako pisarz - Faulknerowi. Polecam, choć to specyficzny autor, ale dla mnie, choć nie bez zastrzeżeń, to jednak pisarz nr 1.
OdpowiedzUsuńOch Cormaca znam i lubię, choć może to kwestia tłumaczenia ale w tym przypadku dużo podobieństw stylu nie widzę, ale rozumiem to że Faulkner mógł inspirować. Muszę sięgnąć po "W ciemność" bo tego jeszcze nie znam
Usuń"W ciemność" jest 36 lat młodsze od "Światłości...", więc z tą inspiracją to na odwrót :) I bardziej miałem na myśli wątek kobiety szukającej: ojca dziecka u Faulknera i samego dziecka u Cormaca. A sama książka jest napisana specyficznym, bogatym jak na CMC językiem, inaczej niż np. powściągliwe "Rącze konie" czy minimalistyczna "Droga". Zresztą... https://www.zaokladkiplotem.pl/2023/10/wedrowka-zwana-zyciem-cormac-mccarthy-w.html
Usuńtak, tak domyślam się, że W Ciemność jest późniejsze, zaciekawiłeś mnie tym stylem bogatszym niż w innych powieściach CMC, chyba rzeczywiście trafiałem dotąd na te bardziej surowe, minimalistyczne... Ale Cormaca dopiero poznaję i smakuję :)
UsuńJa jestem w trakcie retrospektywnej powtórki całości dorobku, więc co kilka miesięcy wjeżdża nowy tekst (póki co doszedłem do "Suttree'ego").
Usuńczasem zaglądam, ale chyba muszę regularniej :)
UsuńRobert