Zabójczy widok - rok 1985 i zakończenie ery Rogera Moore'a w roli agenta, to produkcja, w której to co poważne miesza się za mierzonymi żartami i kiczem. Nawet sama sprawa, którą ma zająć się 007 jest dziwaczny - przekręty na końskich wyścigach? No jakieś żarty. Potem robi się poważniej, bo handel mikroprocesorami brzmi już lepiej, ale próba zniszczenia całej Doliny Krzemowej znowu brzmi jak kiepski żart. I co prawda w Bondach takowych nigdy nie brakło, czasem opowiadano je ze śmiertelną powagą, to trudno oprzeć się od uśmiechu zażenowania. Sympatyczną odmianą w rolach męskich czarnych charakterów jest oczywiście Grace Jones, komiksowa, za to jakie wrażenie robi swoją posągową sylwetką. Dziewczyna Bonda za to tym razem rozczarowuje. Obok scen sensownych, sporo przeciąganych niepotrzebnie idiotyzmów niby komediowych (pościg za wozem strażackim). Moore miał już prawie 60 na karku i to się niestety czuje. Niby wciąż da się to oglądać, jednak pod koniec odczuwa się już przesyt (scena na moście Golden Gate). Jakoś nie przepadam za tym odcinkiem.
Po Timothy Daltonie w rolę 007 wcielił się Pierce Brosnan. Ileż to emocji u nas wzbudził jego pierwszy film - wiadomo: łasi jesteśmy na każdą dawkę polskości, więc duma ze Izabelli Scorupco nas rozpierała. Zwłaszcza, że jej rola była dość rozbudowana i towarzyszyła bohaterowi prawie przez cały seans co wcale nie było częste. To miała być świeża krew w Bondzie. Więcej rozmachu, więcej efektów, szybsze tempo. I to nawet się udało. Dziś ogląda się to raczej ze śmiechem - ta przejażdżka czołgiem po mieście - ale czuć było że wkroczyliśmy w lata 90. Widać to też było w tym, że coraz wyraźniejsze były rozwiązania product placement. I potem to wzdychanie do BMW, w krajach które dopiero uczyły się nowych szans w kapitalistycznej gospodarce...
Intryga z rosyjskim generałem, który planuje wywołać wielką rozpierduchę niespecjalnie nowa, ale trzeba przyznać, że zadbano o dobre tempo i spektakularność. No i efekty już coraz ładniej wyglądają na ekranie :) To pewnie średniak wśród Bondów, ale po zakończeniu ery komunizmu istniało ryzyko, że cała seria pójdzie do lamusa, a tu proszę - udało się zbudować pewną łączność z nowymi czasami. A Tina w piosence otwierającej jest po prostu mega!
Słaby scenariusz nie może zostać zastąpiony nawet najciekawszymi pomysłami Q. Miło za to popatrzeć na Judi Dench (M). No i na panią pułkownik wywiadu chińskiego :)
A na koniec coś spoza oficjalnej serii, produkcja totalnie odjechana, czyli Casino Royale z roku 1967.
Gdyby nie dość rozbudowana i skomplikowana intryga, można by mieć nawet z tej historii sporo frajdy, twórcy chyba sami pogubili się w tym co ma być najważniejszym wątkiem - ściąganie z emerytury Bonda, czy też szukanie jego następcy, jakiś przekręt finansowy w kasynie, mający na celu upolowanie jednego z podejrzewanych przez wywiad przestępców, czy to że znikają agenci różnych państwa...
W efekcie mamy sporo chaosu, film w którym wędrujemy od jednego pomysłu do drugiego i jedynie połowa nosi w sobie coś interesującego. Dużo pań na ekranie, a Bond jakiś dziwnie mało podatny na ich wdzięki. Urocze za to są te najbardziej zwariowane sceny, gdy już twórców poniosła wyobraźnia - scena porwania ze statkiem kosmicznym, czy wygłupy Woody'ego Allena. No i finał.
Tak, zdecydowanie. Takiego wsparcia ze strony amerykańskiej kawalerii Bond chyba nigdy jeszcze wcześniej (ani później) nie doświadczył.
Przedziwny seans, ale raczej już poza klimatami Bondowskimi. Nie szukajcie tu akcji, przygody, a co najwyżej pastisz i surealizm czystej postaci w klimatach tego co uważano za zabawne w końcówce lat 60.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz