wtorek, 5 maja 2015

Ostatni raz o Festiwalu Wiosna Filmów, czyli tym razem tylko dla dorosłych: Plemię, Ognie w polu i Stare grzechy mają długie cienie


Festiwal w Warszawie zakończył się już jakiś czas temu, ale na szczęście Wiosna Filmów ruszyła w Polskę, rozglądajcie się więc w kinach studyjnych albo jeszcze lepiej: sprawdźcie terminy i miejsca projekcji na stronach festiwalu.

Dziś ostatnia notka - kolejne trzy obrazy, które albo pojawią się w kinach dopiero za czas jakiś albo nawet dopiero czekają na swojego dystrybutora.
I zostały mi same"mocne" rzeczy - stąd chyba dziś rekomendacje jedynie dla widzów dorosłych.
A przy pierwszym filmie powiedziałbym nawet, że tylko dla wytrwałych kinomaniaków, którzy nie boją się wyzwań. Dla mnie muszę przyznać, że seans był cholernie trudny w percepcji. Nie wyszedłem z kina, bo mam taką zasadę, że raczej tego nie robię, próbowałem dostrzec w tej potwornej historii coś więcej, ale oprócz koszmaru wojny i kompletnej rozsypki psychicznej jednostki nic tam dla mnie ma. A jak na blisko dwie godziny, dawka dziwnych scen, okrucieństwa i okropności była trudna do wytrzymania.


Nie potrafię zresztą za bardzo czuć empatii do głównego bohatera, bo choćby nawet był absolutnie niewinny i służył w armii jedynie pod przymusem, to dla mnie armia japońska, podobnie jak i niemiecka w drugiej wojnie światowej, zawsze będzie postrzegana jako agresor. Gdy karta wojny się odwraca, wiadomo że również ich (podobnie jak wcześniej ich ofiary) dotyka głód, cierpienie, choroby. Nie ma we mnie jakiejś chęci odwetu, ale też brak w takiej sytuacji jakiegoś większego współczucia.

W filipińskiej dżungli zdziesiątkowane oddziały walczą o przetrwanie. By zaoszczędzić na żywności, dowódca oddziału odsyła szeregowca Tamurę, który ma objawy gruźlicy do szpitala. Tam jednak leżą ciężko ranni i nikt nie ma zamiaru go leczyć. Tamura więc tuła się tam i z powrotem. Potem już zaczyna wędrówkę, której sam celu nie do końca chyba rozumie. Ktoś gdzieś ogłosił zbiórkę wszystkich oddziałów, ktoś gdzieś widział Amerykanów, może w tym konkretnym miejscu znajdzie się trochę żywności... Idzie. Na jego oczach giną inni. Z głodu, od ran, z wycieńczenia, pod kulami w prawie samobójczym ataku (koszmarna scena ciągnąca się minutami, aż ma się ochotę odwrócić wzrok od ekranu), czy też zabijając siebie nawzajem, bo i kanibalizm wydaje się kuszący gdy od wielu dni nic nie masz w ustach. Naprawdę koszmarne. Niestety zamiast dramatyzmu, czujemy jakiś chłód i obojętność wobec tego co widzimy, chyba przekroczone zostały jakieś granice naturalizmu, za którą z oczu ginie już człowiek...
Co to za wojna, w której nawet nie widać wroga, a jedynym marzeniem jest to by przetrwać kolejny dzień, by coś zjeść, by się napić...


Kolejny obraz jest równie mocny. Ale tym razem przy wszystkich zastrzeżeniach, że to film dla ludzi o mocnych nerwach, naprawdę mogę go z czystym sumieniem polecić. Bo z kilku powodów ten film na długo może zostać w Waszych głowach. Jest cholernie odważny, brutalny, naturalistyczny. I szokuje nawet nie tyle samą fabułą i zdjęciami, ale już samym pomysłem na film. Trzeba naprawdę tupetu by własny debiut zrealizować w ten sposób - informując widza pierwszą planszą, że w filmie nie ujrzą żadnych napisów, tłumaczeń, nie usłyszą dialogów. Konkretnie to nie usłyszą ani jednego słowa. I nie jest to żaden błąd techniczny. Tak ma być.
Film opowiada o środowisku młodych ludzi mieszkających w internacie przy szkole dla głuchoniemych. I posługują się oni tylko i wyłącznie językiem migowym. 
Myślicie, że to niewiarygodnie trudne, aby połapać się o co więc chodzi w tej historii? O dziwo wcale nie. Pierwszy szok szybko mija, a my po prostu bardziej zwracamy uwagę na emocje, na zachowanie, nie próbując nawet rozgryźć znaczenia każdego gestu. I wchodzimy w tę opowieść, że tak powiem "z butami".
Bo też nieźle potrafi ona nami wstrząsnąć. Nie chcę zbyt wielu szczegółów Wam zdradzać, ale w skrócie nakreślmy to tak: młody chłopak szybko zostaje wciągnięty w "drugie życie" ośrodka, strukturę, która jak się okazuje obejmuje nie tylko prawie wszystkich wychowanków, ale również niektórych opiekunów i wychowawców, którzy czerpią z przymykania oczu korzyści. Przemoc, brak jakichkolwiek zasad, hierarchia wymagająca nie tylko posłuszeństwa, ale i opłacania się tym co wyżej, prostytucja, alkohol... Długo by można ciągnąć tę listę. Powiem jedno. Myślałem, że niewiele mnie po obejrzeniu rumuńskiego "4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni" scen poruszy, a tu po prostu mnie skręcało. 
Dawno nie widziałem nic tak drastycznego i jednocześnie opowiadanego na chłodno.
photo.titleAle wiecie co? To wszystko tutaj ma swoje miejsce i uzasadnienie. To nie jest epatowanie przemocą, by się przypodobać widzowi, zaszokować go. To kino, które zwraca uwagę na problemy społeczne, które przecież mogą być obecne wokół nas, ale my najczęściej nie zwracamy na nie uwagi, podobnie jak w ogóle niechętnie myślimy na co dzień o grupach niepełnosprawnych. Gdzieś tam są.  
To trochę jakby dojrzalsza, odważniejsza wersja "Władcy much". Tyle, że tam widzimy zmianę i trochę rozumiemy warunki w jakich ona zachodzi. Tu "młody" jest jakby wrzucony w coś co wszyscy akceptują, próbuje się więc dostosować. Ale najciekawsze pytanie z jakim wychodzimy to nawet nie tyle: kto na to pozwolił? Ale raczej - co z nimi działo się wcześniej, gdzie się tego nauczyli?

Kino ukraińskie dzięki Myrosławowi Słaboszpyckyjemu wbiło się przebojem do mojej świadomości. Kto wie, może to będzie jakaś pierwsza jaskółka czegoś takiego jak kapitalne filmy z Rumunii w ostatniej dekadzie.


I wreszcie trzecia propozycja, może najbardziej "komercyjna", ale też dość mroczna i nie wiem czy nie lepiej pozostawić przy niej znaczek +18. Chodzi o przebój z ubiegłego roku kina hiszpańskiego. Kryminalny "La isla minima" (Stare grzechy mają długie cienie) zgarnął tam wszystkie możliwe nagrody (również aktorskie) i rzeczywiście jest to kino, które w smakowity sposób łączy komercję (gatunek kina popularnego) z jakimiś ambicjami. Zadbano zarówno o klimat (świetne zdjęcia), jak i fabułę, która osadzona jest w początku lat 80 XX wieku. 

Dwóch policjantów przyjeżdża na prowincję, na południowe wybrzeże gdzie nie ma turystów, a miejscowi żyją jakby zupełnie innym rytmem życia niż w miastach, by wyjaśnić sprawę zaginięcia dwóch młodych dziewczyn. W kraju wiele się zmienia, ludzie mają nadzieję że idzie nowe, ale przecież tego co działo się za czasów Franco wcale tak łatwo nie da się zapomnieć. Ci którzy wtedy splamili swoje ręce krwią opozycji, nadal pozostają nie rozliczeni. I tą przeszłość cały czas trochę się tu czuje. Młody policjant jest pełen nadziei, ambicji, starszy ma dużo więcej doświadczenia, ale i cynizmu w sobie. Razem będą próbowali rozwikłać zagadkę, przebijając się przez zmowę milczenia, jakieś lokalne układy, wstyd rodzin i sprawcę, który potrafi dobrze zacierać za sobą ślady.
Niby dorzecze Guadalquivir w słońcu jest przepiękne, ale to jednak odludzie, a w deszczu robi się naprawdę ponuro i tajemniczo. Całość mocno przypomina klimatem serial True Detective, więc jeżeli tamto Wam się podobało, to wypatrujcie tego filmu w kinach. Naprawdę dobry kryminał detektywistyczny.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz