sobota, 3 maja 2014

Ratując pana Banksa, czyli jedna aktorka to za mało

W zapasie całkiem sporo notek filmowych, więc wybaczcie, że pewnie przez czas jakiś wciąż będą one dominować na blogu. Pojawią się też we wszystkich wolnych miejscach o zakończonych konkursach (patrz nowa notka o "Dyktatorze").

A na dziś ciepłe, wręcz familijne kino. Jedni takie produkcje uwielbiają (np. za optymistyczne przesłania, wartości), inni wręcz ich nie cierpią (choćby za schematyczność i cukierkowatość). Sami musicie zdecydować do której grupy należycie. Jako "wartość dodaną" na pewno dorzucam Wam przed podjęciem decyzji ciekawą kreację Emmy Thompson.

Tyle, że jedna aktorka to trochę za mało by udźwignąć cały film, który niestety moim zdaniem jest średniakiem. Zbyt szybko przeszłość głównej bohaterki łączy nam się z tym jaka jest ona teraz, domyślamy się zbyt wiele i nie pozostaje nam zbyt wiele zaskoczenia. Otrzymujemy więc trochę przesłodzoną i wymuszającą wzruszenie historię o przeszłości, która musi być uzdrowiona, o tym, że należy wybaczać nie tylko innym, ale i sobie, nie obwiniać się o to na co się wpływu nie miało.
Cała fabuła opowiada autentyczną historię negocjacji praw autorskich do ekranizacji "Mary Poppins", między autorką P.L.Travers i Waltem Disneyem (Tom Hanks). Trwały one podobno dwadzieścia lat i wchodzimy w tę opowieść w ostatniej i decydującej fazie prowadzonych rozmów. Czym dla autorki była ta książka, czemu traktowała ją tak osobiście i dlaczego tak zdecydowania broniła jej przed wytwórnią znaną z animowanych produkcji dla dzieci? Tego, jeżeli jesteście ciekawi, musicie już dowiedzieć się sami.       
Podglądanie tego typu produkcji scenariusza od kulis jest ciekawe, natomiast chyba nie wywołuje u nas tak wielkich emocji i zainteresowania jak w Stanach, czy w Wielkiej Brytanii gdzie książka o zwariowanej guwernantce jest kultowa. Pozostaje nam więc zabawa przy kolejnych minach Emmy Thompson i tym jak "topnieje" ona przy boku wyidealizowanego Disneya. Schemat duży chłopiec i sztywna, zgorzkniała stara panna jest całkiem zgrabnie rozegrany, a kolejne fazy przygotowywania filmu (np. piosenki) dodają temu smaczku. I tyle. 
Ale do obejrzenia z całą rodzinką jak znalazł. Nie znajdziemy tu żadnych drastyczności, a historia o tym jak można przemienić swoją trudną przeszłość, wybaczyć, nie przestając jednocześnie marzyć, może być czytelna w prawie każdym wieku. Z zastrzeżeniem, że dla dzieciaków może to być nudnawe - może warto tak jak np. przed obejrzeniem "Marzyciela" przybliżyć im twórczość literacką zanim obejrzą coś na temat autorów tych dzieł? 
PS Na pewno przesłanie optymistyczne i podnoszące na duchu. Pytanie tylko na ile obraz kreślony w filmie nomen omen wytwórni Disneya pokazuje nam prawdziwy bieg wydarzeń. Czy rzeczywiście autorka zaakceptowała tę produkcję, czy zmieniła się pod wpływem "terapeutycznego" wpływu Kalifornii i jej mieszkańców? Dla dociekliwych - warto pogrzebać, bo to nie do końca tak słodko wyglądało :)     

1 komentarz:

  1. Uwielbiam takie familijne kino. Nastraja mnie mega pozytywnie do życia. Kojarzy mi się z dzieciństwem, niedzielami i bezpiecznym domem...

    OdpowiedzUsuń