czwartek, 31 sierpnia 2017

Komeda i Cohen, czyli nie zawsze łatwo i przyjemnie

Kolejne koncerty Festiwalu Singera za mną. Sporo niestety muszę odpuszczać, bo po prostu fizycznie nie daję rady, ale kilka cudownych chwil znowu udało się przeżyć. Bardzo cieszyłem się na koncerty jazzowe, bo od dwóch lat to mocny punkt programu, a dla mnie coś zupełnie nowego, uczę się tego i raduję. 
A do tego tym razem koncert otwarcia miał być poświęcony Krzysztofowi Komedzie, którego muzykę już znam i lubię. 
Bracia Marcin i Bartłomiej Oleś do współpracy zaprosili Christophera Della grającego na wibrafonie, więc instrumentalnie nie było jakoś bardzo bogato: perkusja plus kontrabas wydawałoby się skromne jak na te kompozycje. W ich grze jednak jest tyle pasji i życia, że spokojnie zastąpić mogą kilka instrumentów. 
Nie był to na pewno dla mnie koncert łatwy, bo niewiele tu było "ładnych melodii", prowadzonych zwykle przez fortepian, smyczki, czy jakieś dęciaki, nie łatwo mi było rozpoznawać jakieś kompozycje, natomiast na pewno było to coś bardzo ciekawego. Obserwowanie i słuchanie tego jak z jakiejś dysharmonii tworzy się jednak pewna całość, jak się rozpędzają, wzajemnie wzmacniają, rozchodzą, by za chwilę znowu ciągnąć jedną linię, było doświadczeniem wybornym.

Drugi koncert też w pewnie sposób był zaskakujący. Leonarda Cohena wszyscy bowiem kojarzymy z niepowtarzalnym głosem i pięknymi melodiami, w których niebagatelne znaczenie miały np. partie skrzypiec, chórki. A tymczasem...
Renata Przemyk ze swoim zespołem postawiła na zupełnie inną aranżację. Owszem chórki są (i to dobre), ale poza tym dość ubogo. Gdy patrzysz na skład: gitara, bas, perkusja, klawisze, to wydaje się, że coś można z tego wyciągnąć, a brzmi niestety trochę słabo, przynajmniej takie było moje wrażenie. Na pewno jest inaczej. 
I tak wszyscy chyba najbardziej liczyliśmy na jej głos, to ona miała być gwiazdą, natomiast trudno jednak nie powiedzieć tego głośno: w tych aranżacjach ginie duża cześć uroku tych kompozycji. Zostają piękne teksty, wokal, ale niewiele więcej. Może to też kwestia doboru repertuaru, wybrania mniej znanych utworów. Gdy np. pod koniec zabrzmiało "Jestem gotowy", to ciarki przeszły na całym ciele. Pięknie było, ale wciąż chciało się krzyknąć: więcej Cohena! Mimo, że przecież to wszystko były jego kompozycje, tyle że w trochę innym brzmieniu. Ale błagam, niech lepiej Piotr Wojtanowski pozostanie przy grze, nie śpiewa. 
Muszę posłuchać tego materiału na płycie, bo na razie zobaczenie spektaklu "Boogie Street" w Lublinie odkładam na półkę z marzeniami.
Fotka podpatrzona na profilu Festiwalu, ale pochodzi stąd.

2 komentarze:

  1. Zazdroszczę udziału w tych wydarzeniach. Na pewno było co oglądać i słuchać :)

    OdpowiedzUsuń