Nadrabiam zaległości z filmami nominowanymi do Oscara i chyba w tym roku naprawdę niewiele jest rzeczy, które bym mnie zachwyciły (poza Diuną). Ot historie niezłe, nieźle pokazane na ekranie, ale żeby tak od razu Oscar? Nawet od strony aktorskiej nie ma jakiejś rewelacji, brakuje jakiegoś dreszczyku ekscytacji jak się odczuwało choćby przy Wiplash, czy obrazów sprzed kilku lat.
Choćby musicalowy "Tick, tick... boom", trochę podkręcona opowieść o początkach kariery Jonathana Larsona (tak to ten kompozytor od Rent). No ogląda się miło, ale mam wrażenie, że niepotrzebnie rozciągnięto to tak bardzo i początkowa energia, która może się podobać (przyjęcie), potem mocno siada.
W skrócie? Facet koło 30, marzy o tym, by ktoś zainteresował się jego kompozycjami i by wreszcie zrobił on karierę na scenie musicalowej. Ma dobre pomysły, przyjaciele chwalą jego piosenki, kibicują mu, ale przebić się w tej branży nie jest łatwo. Jemu już też zaczyna brakować motywacji - znajomi powoli uzyskują jakąś stabilizację, podejmują ważne decyzje, a on wciąż dorabia w restauracji i pisze, pisze, pisze. Mając nadzieję, że... Żyje tylko tym, więc nic dziwnego, że chwilami nawet jego własna dziewczyna ma trochę tego dość.
I w sumie cały film kręci się wokół tego - jego marzeń i lęków, chwil natchnienia i kryzysów. Nie widzimy nawet większych fragmentów tego co skomponował (niby ma to być S-F), ale za to opowieść przeplatana jest jego występami z przyszłości, gdy sam tą historię jakby komentuje, opowiada nam śpiewająco. I to jest akurat element prawdziwy, bo Larson rzeczywiście miał taki spektakl, w którym opowiadał o początkach swojej kariery i próbach wystawienia musicalu Suburbia.
Formuła interesująca, ale czy to wystarcza na przykucie uwagi widza? Moim zdaniem nie bardzo. No - Rent to nie jest. Za dużo jego samego, za mało innych postaci, za mało prawdziwego życia (choć pojawia się ciekawy wątek AIDS, bo w końcu to lata 80). Dopiero gdzieś w napisach dowiadujemy się, o jego sukcesach i przedwczesnej śmierci. Może gdyby więc pociągnąć w filmie tą historię dalej... A tak mamy raptem rok dylematów i prób, zwątpienia i nadziei.
Andrew Garfield wypada w tej roli całkiem fajnie, szczególnie na scenie, w autoironicznych fragmentach. Choreografia bez szału, ale piosenki można sobie zanucić - wpadają w ucho, więc to na pewno na plus. Cóż - jeżeli lubicie musicale, to nie będzie czas stracony.
A skąd tytuł? Pewnie się domyślanie - zegar tyka, a bohater wciąż czeka na swoją chwilę. Czy to boom będzie oznaczało sukces czy ostateczną klęskę?
Napiszę tak, od około 1999 roku zarówno filmy nominowane do Oscara jak i same Oscary, mocno mnie zawodzą. W ubiegłym roku niewiele było naprawdę dobrych filmów oscarowych, najlepsze wrażenie zrobił na mnie film "Obiecująca. Młoda. Kobieta" A z ostatnich lat najbardziej podobał mi się "Jojo Rabbit". Z tegorocznych nominowanych filmów obejrzałam tylko jeden - Diuna.
OdpowiedzUsuńhmmm, może nie byłbym aż tak ostry w sądach, ale coś w tym jest. Jojo Rabbit był świetny! A Obiecującą dopisuję do swojej listy. Dzięki!
UsuńMoim subiektywnym zdaniem uważam, że jeśli chodzi o filmy z Hollywood, to skończyły się one w 1995 roku (genialny thriller z tego okresu - Siedem). Potem to już coraz gorzej było. Ale to tylko moja opinia. A wracając do poprzednich jeszcze lat, to jeszcze podobał mi się "Parasite". Ogólnie fajnie rozwinęło się kino nie z Hollywood.
OdpowiedzUsuńZgoda - więcej oryginalności poza USA, ale w przypadku tego filmu wkurza mnie coraz częstsze umieszczanie w nominacjach zarówno w kategorii film (wśród anglojęzycznych), jak i w kategorii film nie anglojęzyczny, co eliminuje inne ciekawe produkcje z tej listy. Co roku staram się zerkać nie tylko na nagrodzone, ale i na te nominowane. Najczęściej z rozczarowaniem, ale bywają miłe zaskoczenia
UsuńNiestety masz rację w kwestii nominowania filmu nieanglojęzycznego w tych dwóch kategoriach. A poza tym nie jest łatwo oglądać filmy, które często są robione pod nagrody.
Usuń