wtorek, 9 maja 2017

Odrobina rapu, czyli Straight Outta Compton i 8 mila


Dla kogoś kto czuje rap i hip hop, wszystkie te klimaty rodem z afroamerykańskich dzielni, te filmy na pewno mogą być ważne i odbiera je zupełnie inaczej niż przeciętny widz. Domyślam się, że dla niego to gwiazdy, jak dla mnie artyści z lat 70, czy 80, ekscytuje go muza, teksty, więc cała ta otoczka tworzy mu jakąś sensowną opowieść. Gdy ja tych rytmów nie czuję, zostaje dla mnie dość prosty motyw: chłopaki z problemami, z ubogich rodzin, słuchają swojej muzy, zaczynają sami rapować, śpiewają o tym co ich otacza, jak im ciężko, zostają gwiazdami i koszą miliony. Koniec.
Można by dodać. Gdy już zarobią trochę szmalu zapominają o swych korzeniach i niby udają, że nadal są "swoje chłopy", ale więcej w tym ściemy i kreacji niż prawdy. 
Tyle, że to problem nie tylko raperów, ale generalnie wszystkich buntowników. Skoro okazało się, że na buncie można zarobić, że można stać się jego symbolem, wyrazicielem gniewu i kosić szmal, to weź i z tego zrezygnuj. Pokusa wielka. Zawsze może wmawiać, że nadal jesteś antykapitalistą, komunistą i nie zależy ci na kasie, a po koncercie czy wywiadzie wracać limuzyną do swojej willi, by odpocząć po ciężkim dniu "pracy". 


W Straight Outta Compton mamy do tego jego jeszcze przemoc wobec czarnoskórych stosowaną przez policję, brak perspektyw, gangi, narkotyki... Pięciu młodych chłopaków zakłada N.W.A (Niggaz Wit Attitudes). A potem jak to zwykle bywa, gubią się na zakrętach biznesu, rozchodzą się ich drogi: jedni mają zaufanie do managera, inni nie, wystarczy jakieś rzucone słowo... Każdy czuje, że może robić własną karierę. I jak się okazuje, części z nich się to udało. Nawet dla mnie, laika, Dr. Dre, Ice Cube to nie są jakieś zupełnie obce ksywki.
Dla mnie średniak, może nawet zbyt przesłodzony, ale pewnie dla fanów będzie dużo ciekawszy. Plus za fajny pomysł na pokazanie kontekstu w jakim pisane, nagrywane były konkretne utwory.

Co ciekawe, drugi z bohaterów dzisiejszej notki pojawia się na koniec wspomnianego filmu i mówi o swoich inspiracjach jego bohaterami.
Eminem, bo o nim mowa, słynny biały raper, który kasuje nawet czarnych na polu ich muzy, zagrał w filmie, który może nie jest jego biografią, ale jakoś podobno jest inspirowany jego historią. Droga do kariery nawet nie jest tu jakoś bardzo istotna, ciekawsza jest warstwa psychologiczna, to nabywanie pewności siebie. I o dziwo Eminem w tej roli wypada bardzo autentycznie, nie czuje się w nim gwiazdy, ale normalnego chłopaka z Detroit, z sąsiedztwa, w bluzie z kapturem, który marzy o tym, by coś zmienić w swoim życiu. Szans specjalnych na to nie ma. No może, jakimś pomysłem byłby sukces muzyczny - gdyby Rabbit wygrał bitwę na słowa w jednym z klubów raperskich, ktoś mógłby zwrócić na niego uwagę...
I wiecie co? Mimo bluzgów, jakoś muzyka w tym wydaniu, bez tej otoczki gangsterskiej, bardziej mnie przekonuje. O tak, ścieżka dźwiękowa i sama filmowa historia - wolę 8 milę, bo jest w tym jakaś szczerość (jak w naszym Jestem Bogiem), a nie pozerstwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz