wtorek, 24 stycznia 2017

Sztuka kochania, czyli kobiety walczą o książkę. I przyjemność

Dziś zdaje się, że oficjalna premiera tego filmu w Multikinie (nawet transmisja będzie online i to podobno w technologii  360°), a ja dzięki kinu Atlantic widziałem go już w poprzedni weekend (polecam ich pokazy, bo to frajda oglądać przed innymi - w tym tygodniu będą pokazywać Jackie). I wiecie co? Podobało mi się! To kolejny (po Bogach) przykład na robienie u nas filmów na sposób amerykański - dobrze dobrana muzyka, scenariusz (Krzysztof Rak) w dużej mierze zbudowany na krótkich, zabawnych scenkach, które go niosą i nie pozwalają na nudę, podkreślenie w fabule walki o jakąś sprawę (w tym przypadku książkę). Tak, to się naprawdę może podobać. Lubi się tą postać, współczuje jej, kibicuje, no tylko więcej takich portretów! Robionych nie na kolanach, pokazujących również kontrowersje, ale przede wszystkim ludzi z pasją, z jakąś misją. Michalina Wisłocka na pewno ją miała. Walczyła o edukację seksualną zanim komukolwiek w przestrzeni publicznej przyszło to do głowy. Niby wydawało się, że lata 60 i 70 w naszym kraju były wyzwolone, ale nadal było w podejściu do spraw męsko-damskich dużo hipokryzji, na dużo więcej pozwolić mogli sobie mężczyźni i o pewnych sprawach woleli nic głośno nie słyszeć. A tu przychodzi kobieta z temperamentem i zaczyna opowiadać o kobiecym orgazmie, łechtaczce, grze wstępnej i twierdzi, że ta wiedza wcale nie musi rujnować małżeństw, ale wręcz je wzmacniać. Szok. 



Film cały czas przeplata wątki biograficzne, nie omijając trudniejszych momentów, z akcją, która dzieje się w latach 70, czyli momentu gdy powstało dzieło, z którego Wisłocka jest najbardziej znana, czyli "Sztuka kochania". I tu jest najwięcej zabawy. W tych wszystkich kłodach jakie rzucają autorce i pomagającej jej dziennikarce smutni faceci, jest bowiem taki ładunek komediowości, że mimo pewnych gorzkich akcentów, wcale tego filmu dramatem bym nie nazwał. Mamy więc dwie nogi na których stoi ten film, inne, ale każda z nich interesująca. Wątki biograficzne, niełatwa droga zawodowa i pokiełbaszone życie uczuciowe bohaterki, pokazują co w niej zaszło, jak się zmieniła, by potem dawać kobietom tyle z siebie. A sama walka o książkę to już jazda bez trzymanki. Nawet gdybym wcześniej nie wiedział, pamiętając film "Dzień kobiet" wyczuwałbym w tym rękę Marii Sadowskiej. Ten wspólny front kobiet walczących o swoje prawa - po prostu czuje się, że one nie mogą tej walki przegrać.
Magdalena Boczarska w roli Wisłockiej wypada więcej niż dobrze. Potrafi świetnie pokazać nie tylko zaangażowanie, bezpośredniość, cięty język, ale i chwile słabości bohaterki. Panowie są raczej w tle, a najlepiej z nich wypada Eryk Lubos. No i brawa za te miniaturki, jak choćby plecy postaci znanej już z "Bogów". Podobnie jak i tam zadbano o realizm, atmosferę i wygląd danej dekady - właśnie takie szczegóły sprawiają, że obraz wchodzi nam do głowy, że go kupujemy w całości.
Notkę miałem zatytułować nawiązując do łysego faceta w kajaku, ale co ja będę Wam rozbudzał wyobraźnię. Ale choćby dla tych dialogów (szkoda tylko, że niektóre tak krótkie, przeskakujemy zbyt szybko z jednego na drugi), naprawdę warto się wybrać!
Czy to film bardzo dobry? W sumie nie wiem. Ale na pewno świetnie się go ogląda i to nie tylko jako czystą rozrywkę - może więc to wystarczy, by stawiać mu ocenę bardzo dobrą?
Czy to film, który polubią Polacy? Moim zdaniem na pewno. To będzie przebój podobny do "Bogów".

2 komentarze:

  1. Po seansie mieliśmy podobne przemyślenia i jesteśmy zauroczeni rolą Magdaleny Boczarskiej :). Polecamy także książkę Michaliny Wisłockiej! W końcu to ona była tą "sprawą" z fabuły! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. fakt, kiedyś była w każdym domu. Teraz chyba nawet nie wiem czy mam gdzieś egzemplarz

      Usuń