piątek, 23 września 2016

Serce psa, czyli bardzo intymne, ale czy porusza?

W ciągu ostatnich kilku dni sporo udało się zobaczyć i prawdę mówiąc te niewielkie dawki przyjemności jakoś trzymają mój nastrój na poziomie powyżej dna. Bez tego byłoby kiepsko.
Czemu mówi się "nastrój pod psem"? A może to tylko o pogodzie? U mnie jedno z drugim się jakoś nałożyło. Słońce zniknęło, temperatura spadła, a tu się na głowę zwalają kolejne rzeczy, więc nic tylko się położyć, nakryć łapą i przeczekać. Oj żeby tak było można...

Dziś o filmie, który chyba dopiero za jakiś czas będzie miała polską premierę, ale już można go zobaczyć na różnego rodzaju pokazach specjalnych (w warszawskim Muranowie nawet można z psem przyjść do kina). "Serce psa" strasznie trudno mi zakwalifikować do jakiejś szufladki - to ani dokument, ani fabuła. Może najbliższe określenie byłoby: poetycka impresja filmowa. 

Film nakręciła Laurie Anderson, prywatnie żona nie tak dawno zmarłego Lou Reeda - oboje od lat zaangażowani byli w alternatywną scenę nowojorską i to się trochę czuje. Własna wypowiedź jest najważniejsza, a jej forma jest już rzeczą wtórną, co z tego, że może będzie mało czytelna dla odbiorcy, ważne, że szczera. Mamy więc w efekcie film, który jest chwilami żartobliwy, a jednocześnie bardzo nostalgiczny i poważny. Choroba i śmierć własnego psa, zainspirowała reżyserkę do stworzenia czegoś w rodzaju hołdu, pamiątki po swoim przyjacielu, ale i do refleksji dużo bardziej ogólnych na temat sensu istnienia i śmierci.
Buddyzm, senne wizje, nawet nawiązania do ataków z 11 września, fragmenty poezji i humorystyczne scenki z ukochanym czworonogiem - całość przypomina performance, chwilami chaotyczny i nawet powiedziałbym, że dla mnie męczący. Ale może ktoś lubi takie rzeczy.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz