piątek, 12 września 2014

Samsara, czyli kontemplując obrazy


Kto pamięta sprzed lat Koyaanisqatsi ze świetną muzyką Glassa, albo film "Baraka" z genialną muzyką Dead Can Dance, ten pewnie z przyjemnością obejrzy również "Samsarę". Brak fabuły, aktorów, dialogów. Same zdjęcia i muzyka. Seans, który jest pewnego rodzaju kontemplacją. 
Nawet same zdjęcia są tu pewnego rodzaju przypadkiem. Wszak twórcy filmu, czyli Ron Fricke wraz z operatorem Markiem Magidsonem, nie czekali godzinami by przed ich obiektywem pojawiła się ta, a nie inna chmura, człowiek, czy zwierzę. Jeżdżąc po całym świecie (chyba ponad 20 krajów) zbierali materiał, który dopiero potem w studiu długo analizowali i wybierali poszczególne sceny. 
Na tytuł wybrano pojęcie buddyjskie oznaczające cykl narodzin, życia, śmierci i odrodzenia. Destrukcja i narodziny, piękno i chaos, nieustannie przeplatające się i tworzące koło, które wydaje się nie mieć końca. Dlatego mimo licznych, dość pesymistycznych obrazów pokazujących jak szybko niszczymy nasz świat, jego piękno i harmonię, nie warto tracić nadziei w możliwość "obudzenia się" świadomości ludzi, szansy na zejście z tej drogi. Stąd mam wrażenie tak liczne w filmie motywy odwołujące się do różnych religii, wyznań, duchowości (nawet tej pierwotnej). Z drogi konsumpcjonizmu, pędu ku nowoczesności aż do absurdu, zatracania kontaktu z naturą, można jeszcze zawrócić...

Chwilami można się zatracić w tych obrazach, tak są niesamowite. I nie chodzi tu nawet o egzotykę, ale umiejętność spojrzenia trochę pod innym kątem np. domy opuszczone przez ludzi i które wiatr i pustynia pochłaniają coraz bardziej, pokazując ulotność naszych budowli.     
To co wzniosłe, piękne, przeplata się tu z obrazami, z których ludzkość na pewno dumna być nie powinna. Taka to już jest ta nasza cywilizacja. Widzimy jedynie fragment, który chcemy widzieć, spychając to co niewygodne gdzieś poza zasięg wzroku. 

Obrazy niesamowicie żywe, wciągające, choć chwilami można wpaść w lekki letarg spowodowany monotonią. Trochę drażniły mnie też wstawki inscenizowane (jedna z nich poniżej w video). 
  
Muzycznie znowu maczała w tym palce Lisa Gerard, ale szczerze mówiąc to już jednak nie to samo co całość duetu DCD. Jest dużo spokojniej, mniej mrocznie i bardziej elektronicznie. Brakuje tego rozmachu i piękna jaki był w "Barace". 

Czy polecam? Chyba tak, choć to kino dla smakoszy. Zachwyca i zarazem powoduje niepokój.    






3 komentarze:

  1. I znowu zainteresowałeś mnie tym wpisem,a właściwie "zmusiłeś" do sięgnięcia po coś,co właściwie mi umknęło i praktycznie przeszło by gdzieś tam obok nosa,gdybym nie zerknęła na ten blog.
    Dead Can Dance doskonale pamiętam z czasów gdy byłam nastolatką i sama zastanawiam się dlaczego tak długo nie słuchałam ich muzyki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. mi miłość została. Chociaż chyba właśnie ich starsze nagrania najbardziej lubię... No i w ogóle większość kapel ze stajni 4AD. Jaką frajdę sprawiło mi upolowanie na CD całej kolekcji This Mortal Coil - miodzio! Jesień idzie to na pewno wkrótce napiszę o którejś z tych płyt. A o DCD przynajmniej raz pisałem

      Usuń
  2. Widziałam ten film będąc jeszcze w liceum, kiedyś puścił go nam ksiądz na lekcji religii. Piękny, choć faktycznie ogląda się go z niepokojem.

    OdpowiedzUsuń