czwartek, 28 sierpnia 2014

Alice Munro - Taniec szczęśliwych cieni, czyli daj Boże każdemu taki debiut

Po opowiadaniach Chutnik jakoś miałem chęć na kontynuowanie przygody z krótszą formą, a ponieważ pierwsze spotkanie z Munro narobiło mi trochę smaku, sięgnąłem po kolejny tom. Tym razem to zdaje się, że jej pierwsze wydawnictwo, debiut, miałem więc okazję porównać i tematykę i styl. 
Ten ostatni niewiele się zmienia - od początku czuje się u niej talent do tworzenia w minimalistyczny sposób, światów i historii które zaskakują nas pełną gamą szczegółów, emocji. Chciałoby się powiedzieć: światów skończonych, ale to również cecha chyba całej jej twórczości - to światy są w pewien sposób niedokończone, to jakby jedynie zdjęcie, na którym ktoś utrwalił jedną chwilę, a my oglądając to, wyobrażamy sobie całe życie tej osoby. To dar, któremu trudno zaprzeczyć.

15 opowiadań i tyleż historii. Takich zwyczajnych, prostych, wydawałoby się że trudno nawet takimi postaciami i drobiazgami kogokolwiek zainteresować. Tymczasem czyta się to niejednokrotnie prawie z wypiekami na twarzy. Zwyczajne, prawdziwe życie i realni ludzie. Tak jakby każda z tych historii była przez autorkę zasłyszana, lub przeżyta na własnej skórze, jakby znała tych bohaterów, bo jak inaczej udałoby się jej tak wiernie odtworzyć te detale, tak głęboko wejść w ich psychikę. Wrażenie to potęguje fakt, iż wiele z tych opowiadań toczy się w tej samej okolicy, wymieniane są te same miejscowości. To nie jakieś wielkie miasta, ale peryferie Kanady, niewielkie społeczności gdzie wszyscy się znają, trochę senne, ubogie, mało otwarte na zmiany. Mimo, że pisane to było w latach 60-tych, akcja wielu z nich toczy się dużo wcześniej. Dzięki temu opowiadania Munro są często kapitalnym opisem obyczajowości i życia, które już dawno się zmieniło, odeszło prawie w zapomnienie. To raczej pokolenie naszych dziadków, rodziców, ich młodość i ich sposób wchodzenia w dorosłe życie. 
To chyba jedna z niewielu różnic jakie wychwyciłem - w tym tomie jest więcej opowiadań pisanych z punktu widzenia dzieci, albo nastolatków, w późniejszych tomach dominują bohaterowie (a raczej bohaterki) dorośli. Munro zawsze próbuje uchwycić jakiś moment zmiany, stanięcia na rozdrożu, gdy jakieś zdarzenie, nawet bardzo banalne, stawia jej postacie przed pytaniem co dalej. Dokąd iść dalej? Jak nazwać ten stan, który odczuwam? Co zrobić by odkryć to moje "nowe ja"... Tęsknota za innym życiem, marzenia, pragnienie zmiany. 
No i te zakończenia. Zaskakujące, jakby coś się urywało, ale jednocześnie wszystko jakby widzimy w trochę innym świetle.
Nie warto się z tymi tekstami spieszyć, lepiej się po każdym z opowiadań na chwilę zatrzymać. Zadumać.

1 komentarz:

  1. Jestem właśnie po lekturze "Przyjaciółka z młodości". Mam podobne wrażenia - trzeba się zatrzymać i zadumać. Nie można się nie zachwycić:)

    OdpowiedzUsuń