środa, 14 sierpnia 2013

Last minute, czyli ja w ogóle nie lubię chodzić do kina, a szczególnie nie chodzę na filmy polskie

Nie, nie - to tylko cytat. Tak naprawdę do kina chodzić lubię, choć rzeczywiście czasem się zastanawiam po jaką cholerę wydałem 30 złotych na bilet. A w przypadku kina polskiego zastanawiam się 10 razy zanim się wybiorę. Skoro Patryk Vega kręci takie dziwolągi jak Last Minute, to znaczy, że już do nikogo z twórców nie można mieć zaufania, bo za pieniądze można zrobić wszystko w tym kraju. Jeszcze Kloss można by rzec był naszą przaśną próbą odwołania się do kina akcji (w realiach wojennych), Ciacha (może na szczęście) nie widziałem, ale Last Minute miało być wyluzowaną propozycją na wieczór.
Ufff. Zabrakło kasy? Chyba nie tylko na sam wyjazd (bo zdjęcia albo w hotelu, albo skromnie na jednej plaży, gdzie ten Egipt?), ale na wszystkich etapach produkcji, bo całość sprawia wrażenie mało składnego zlepku różnych scen - ani to specjalnie zabawne, ani nie mające zbyt wiele sensu.
Wiecie co mi to przypomina? Kino familijne w stylu głupawych seriali z kanału Disney Channel - mamy więc rodzinkę, w której są jakieś drobne konflikty międzypokoleniowe, tarapaty w jakie rodzinka wpada, nastolatkę, która oczywiście śpiewa (taki film bez muzyki nie przejdzie) i młodsze rodzeństwo, które czasem jest zabawne, a czasem załazi za skórę. Tyle, że tu nawet standardowych gagów zabrakło, a śmiech z offu nie pokazuje nam co zdaniem twórców miało być zabawne. Fajtłapowaty tata, rezolutne dzieci i ich babcia, która stara się ogarnąć całą gromadkę swoją opieką jadą na sponsorowaną wycieczkę do Egiptu, tyle, że na lotnisku dowiadują się, że zginęły ich walizki i cały pobyt muszą spędzić w tych samych ciuchach... Więcej tu "dramatu" niż komedii, a to co pewnie wydawało się śmieszne na papierze, w filmie za cholerę takie nie jest (udawanie rekina dla kasy, gacie w basenie?).
Zamiast dobrej komedii i klimatu Egiptu, mamy plastikowe widoczki, niewiele humoru, przewidywalność różnych scen i jako bonus wątek zarywania do swej byłej (która teraz jest wielką telewizyjną gwiazdą) drętwy niczym dąb Bartek. Tu nic nie powala na kolana. W scenariuszu udała się chyba jedynie postać "wrednego" narzeczonego dawnej ukochanej - cwaniakowaty radny jest przerysowany, ale można w nim odnaleźć sporo prawdy o Polakach, którzy brylują na takich wyjazdach...
Kto zawalił? Reżyser czy ten kto kleił potem całość? Podejrzewam, że ten drugi, bo wiele scen pojawia się i nie ma żadnego ciągu dalszego (np. aparat, rekin, grzybki), choć aż się o to proszą. Po prostu szkoda.
Naszego czasu raczej też. 
  
Patryk Vega zafundował widzom i krytykom tym razem nie lada zagwozdkę - czy znajdzie się bowiem ktoś, kto odgadnie jaki gatunek reprezentuje film "Last Minute"? Czy jest to komedia? Hmm… A może film obyczajowy? Paradokument? Albo może odrzuty ze stołu montażowego jakiegoś serialu, który póki co (na szczęście) jeszcze nie powstał? Chyba nic z powyższych, gdyż "Last Minute" ciężko w ogóle nazwać filmem z prawdziwego zdarzenia.
Tomek (w tej roli Wojciech Mecwaldowski) udaje się wraz z matką i dwójką dzieci na wycieczkę do Egiptu wygraną w konkursie audio-tele. Na miejscu okazuje się jednak, że nic nie jest takie jak powinno być - cała rodzina wpada w szereg tarapatów i nieporozumień, które sprawiają, że większość czasu spędzają w hotelu.
REKLAMA
Naprawdę szedłem na najnowsze dzieło Patryka Vegi z pozytywnym nastawieniem, nawet biorąc pod uwagę to, że w mej pamięci ciągle krząta się potworne "Ciacho", którego mój organizm dotąd nie może przetrawić. Miałem nadzieje, że tym razem będzie lepiej, w końcu Vega ma na koncie świetny debiut, czyli film "PitBull" i sądziłem, że może tym razem uda mu się zrobić w miarę znośną komedię. Niestety lata mijają i okazuje się, że chyba nie ma co liczyć na to, by twórca ten ponownie nakręcił coś dobrego, a szkoda bo jakiś czas temu to właśnie on wydawał się "młodym gniewnym" polskiego kina, który może coś namieszać. A tymczasem "raczy" on widzów kolejnymi potworkami.
"Last Minute" na szczęście nie jest aż tak złe jak "Ciacho" czy "Kac Wawa" na przykład, a to już jakiś plus. Problemem tego filmu jest za to okropna nijakość. Sprawia wrażenie nieskładnie posklejanych ze sobą scenek, które w ogóle nie bawią, są marnie nakręcone, nieciekawe, przewidywalne, uplecione z najgorszych schematów gatunkowych i opatrzone w dodatku fatalnymi dialogami, zupełnie jakby pisał je z przymusu jakiś znudzony gimnazjalista podczas lekcji biologii. Do najbardziej barwnych tekstów należą tu m.in.: "Chcesz pasztet?", albo "Widziałem Araba jak smarował kogoś olejkiem na plaży". Zabrakło tylko mięsnego jeża - wtedy może chociaż byłoby się z czego pośmiać, nawet jeśli byłoby to tylko i wyłącznie podszyte żenadą. No bo kogo jeszcze może rozbawić scena, w której Wojtek Mecwaldowski skacze do basenu i gubi w wodzie majtki? Czy zaskoczy kogoś informacja, że główni bohaterowie już na samym początku podróży gubią walizki, a w hotelu okazuje się, że nie mają odpowiednich łóżek? Scenariusz ("dzieło" aż trzech osób!) sprawia wrażenie jakby ktoś po prostu spisał z Internetu albo z zasłyszanych opowieści kilka historii i wrzucił je bez ładu i składu, nie starając się jakoś nawet trochę ubrać to wszystko w ciekawe i atrakcyjne dla widza ramy filmowe. Amatorszczyzną wieje z każdego kadru. Zastanawiające jest to, o co chodziło tak naprawdę z tą całą aferą przy finansowaniu tego filmu, gdyż jakoś nie widać w nim tych wszystkich pieniędzy - jest przaśnie, biednie i topornie. Założę się, że gdyby paru kolegów skrzyknęło się razem i wspólnie postanowiliby nakręcić tego typu film na telefonach, to wyszedłby on o wiele sprawniej, ciekawiej i pewnie nawet zabawniej (choć nie byłby to humor wysokich lotów, ale za to przynajmniej jakiś). Szkoda tylko aktorów, którzy muszą się w tym wszystkim męczyć. W szczególności Mecwaldowskiego (co on w ogóle robi w filmie tego typu?) oraz Aldony Jankowskiej, która ma niesłychany potencjał komediowy, niestety w "Last Minute" kompletnie niewykorzystany. Vega każdego z obsady traktuje jak manekina i nie potrafi nikogo odpowiednio poprowadzić w skutek czego wszyscy błąkają się przed kamerą jakby we mgle.
"Obcując" z tym filmem można odnieść wrażenie jakby był to obraz nieskończony. Twórcy nawet nie silą się zbytnio na jakiekolwiek napięcie czy mniej lub bardziej wyszukany dowcip. Filmiki z YouTube’a mają w sobie więcej finezji i wartości dzieła filmowego niż "Last Minute", który przypomina wycinki z filmu amatorskiego albo jeden z niewyemitowanych odcinków popularnych seriali paradokumentalnych. Szkoda czasu, niestety… Biura podróży nie mają co liczyć na dodatkową reklamę.

6 komentarzy:

  1. Dobrze, że ostrzegasz, żeby nie oglądać, bo miałam taki zamiar.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlaczego ja się nie dziwię? Kiedy słyszę o kolejnej polskiej produkcji czekam na recenzje znajomych lub nie i zazwyczaj cieszę się, że oszczędziłam pieniądze i trochę nerwów...

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj z polskimi filmami, a już tym bardziej komediami to kiepściutko jest.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ostatni polski film, na którym byłam to był "Tylko mnie kochaj"

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie w dzisiejszych kinach może mniej przeszkadza repertuar, chociaż nie jest wysokich lotów, ale zapach pop-cornu. Ostatnio byłem na II części Hobbita w Poznaniu w Galerii Malta. Pop-corn i cola to najważniejsze atrybuty kina :( niestety

    OdpowiedzUsuń