poniedziałek, 1 lutego 2016

Barbarzyńcy, czyli o tym, jak nie zostałem aktorem...


Dawno, dawno temu… w zamierzchłych latach dziewięćdziesiątych miałem marzenie, by zostać aktorem. Przeciwko mnie sprzysięgło się wtedy wszystko, nie było więc najmniejszych szans na realizację licealnego postanowienia. Człowiek z małego miasta, który nigdy nie był w Warszawie (podróż do stolicy była dla nas wówczas niczym lot w kosmos), wada zgryzu, niechęć rodziców… Nie udało się, zrezygnowałem, nawet nie było sensu składać papierów. A myślałem o Warszawie… Minęło niemal dwadzieścia lat, zanim przekroczyłem próg Akademii Teatralnej, z zupełnie innym zresztą zamiarem. Nie wiem, czy byłbym dobrym aktorem, pewnie nie, nie wiem, czy zrobiłbym karierę (to przecież udaje się nielicznym), wiem za to, że wizyta w Teatrze Collegium Nobilium przywołała masę wspomnień.

Pewnie to się teraz wydaje młodym ludziom śmieszne, ale to były czasy, kiedy nie miałem komputera, dostępu do Internetu, a informacje o tym, jakie są wymagania uczelni wobec kandydatów, docierały do nas w mocno okrojonej i mitologizowanej postaci. Czasem ktoś próbował, najczęściej bez powodzenia… Dziś pewnie nie zabrakłoby mi odwagi, tyle że to już zupełnie inny świat.
Cieszę się, że los zakpił ze mnie i dopiero po tylu latach pozwolił mi zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Dziś już niczego studentom Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza nie zazdroszczę, mam swoje życie, nawet patrząc przez pryzmat niespełnionych gdzieś tam młodzieńczych pragnień zachowuję otwarty umysł. Znajomi, uważający mnie za złośliwego, marudnego i szukającego dziury w całym, byli przekonani, że zdrowo przyłożę studentom za przedstawienie, które pewnie nie przypadnie mi do gustu.  Już się śmiali, że pewnie nie znajdę tej magii, której tak szukam w teatrze (podobnie zresztą jak w życiu)…
Na „Barbarzyńców” Gorkiego, spektakl dyplomowy studentów IV roku wydziału aktorskiego, grany w Teatrze Collegium Nobilium, trafiłem zupełnym przypadkiem. Pomyślałem – dlaczego nie, może to będzie taki przerywnik między różnymi spektaklami, które widziałem w tym roku. Jaki przerywnik? Okazało się, że nie tylko warto było iść, ale też, że młodzi aktorzy sprawili mi ogromną przyjemność.
Reżyser - Adam Sajnuk - przeniósł rzeczywistość XIX-wiecznej rosyjskiej prowincji na grunt współczesnej polskiej wsi. Nie jestem co prawda zwolennikiem uwspółcześniania tekstów kultury, jednak tym razem okazało się, że było to świetne posunięcie. Mający już 111 (!) lat tekst Maksyma Gorkiego dzięki temu zabiegowi stał się celnym komentarzem dla specyfiki i kondycji niewielkiej społeczności wiejskiej z jej specyficznym usytuowaniem z dala od wielkich miast, a zarazem wielkim dążeniem do nowoczesności, nawet tylko utożsamianej z przebiegającą nieopodal autostradą. W pewien sposób odnosi się to nawet do moich dawnych marzeń o teatrze!
Mamy więc dość barwną grupę mieszkańców wsi, którzy - zamknięci w swojej społeczności niczym w więzieniu, toczą ze sobą małe wojny o osobiste sukcesy. Jak to zazwyczaj bywa, ich życie pełne jest zwyczajnych zdarzeń, ploteczek, zawiści, zachowań będących przedmiotem ogólnej dyskusji, ale też zwątpienia, goryczy, że oto gdzieś istnieje inny, wspaniały świat, w którym życie jest tak kolorowe, a tutaj tymczasem ludzie są jakby zawieszeni w próżni. Celnie taką społeczność określił Wyspiański w „Weselu”, pisząc:
„Tak by się nam serce śmiało
do ogromnych, wielkich rzeczy,
a tu pospolitość skrzeczy,
a tu pospolitość tłoczy,
włazi w usta, uszy, oczy (…)”.
Patrząc na mieszkańców Wierchopola, mamy wrażenie, że nie ich prostota i małomiasteczkowość zabija w nich to wszystko, z czego jesteśmy dumni patrząc na samych siebie. Żyjący w oddaleniu od rzeczywistości wielkiego miasta, w swego rodzaju zawieszeniu między nowoczesnością a jakimś przaśnym i skrajnie już anachronicznym światem, ci „barbarzyńcy” są w dużej mierze zdeterminowani, by stać się kimś, kto jawi im się jako lepszy. Stąd te zaskakujące makijaże, pozy, stąd to gorączkowe oczekiwanie na przyjazd inżynierów, a także komicznie smutna walka o zdobycie przychylności przybyłych. Zacofanie? Wieś? A zastanówmy się, jak bardzo my, miastowi – jesteśmy do nich podobni? Jak imponują nam „gwiazdy”, mieszkańcy jeszcze większych miast, przybysze z Zachodu, a już zza oceanu koniecznie! Jak bardzo przypominamy tych prostych mieszkańców Wierchopola w swych naiwnych dążeniach do bycia kimś ważniejszym… Jak ważne jest dla nas, tak jak dla nich, zdobycie uznania kogoś stojącego wyżej, zwrócenie uwagi na siebie, zaimponowanie innym. Wykorzystujemy przecież te same metody: podlizujemy się, plotkujemy, stroimy w kolorowe piórka, ukrywamy wszystko to, co w naszych własnych oczach jawi się nam jako gorsze. Niczym nie różnimy się więc od tych, którzy na scenie tak bardzo nas śmieszą. Jesteśmy tacy sami, dlaczego więc wydaje nam się, że jesteśmy inni, lepsi? Czy dlatego, że zawsze znajdą się tacy, dla których to my będziemy wzorami?
Przybycie inżynierów, nadzorujących budowę autostrady, wnosi w monotonne życie miejscowych całkowicie nową jakość. Jest o kogo walczyć,  jest w kim się przeglądać, do kogo chcieć być podobnym. My tymczasem poznajemy przybyłych z ich własnymi dramatami. Anna (w tej roli Martyna Trawczyńska) i Czerkun (Jakub Gawlik) oraz Cyganow (Maciej Zuchowicz)  też mają określoną drogę, jaką przebyli, by być w tym miejscu, w którym się znajdują.  Zamiast jednak oczekiwanej nowoczesności, dają miasteczku własne problemy, zmieniają mieszkańców  wprowadzając niepotrzebnie własne standardy, zmieniające istniejące w Wierchopolu stosunki społeczne i relacje między ludźmi. Zaczyna znikać poczucie bezpieczeństwa, najpierw autochtonów, ale później także przybyłych, przez co granica między byciem tym gorszym a tym lepszym ulega przeniesieniu.
Przybyli, zamiast pomagać mieszkańcom w rozwoju (czego ci tak bardzo przecież oczekiwali), albo próbują nawracać ich i zaprowadzać własne porządki, albo też bezlitośnie szydzą z mieszkańców, gardząc nimi i uważając się za lepszych. Wszystko to powoduje, że żyjący może niezbyt nowocześnie, ale za to bezpiecznie ludzie pozbawieni zostają tego, co wyznaczało szkielet ich społeczności. Wspólnota wiejska, z narzuconymi stosunkami społecznymi, rolami i sądami, zmienia się, do głosu dochodzą najbardziej prymitywne instynkty. Gdy miejscowi podglądają inżynierów, widzimy jeszcze tylko małomiasteczkową chęć, by wiedzieć wszystko o wszystkich, by podglądać, opowiadać o tym sąsiadom. Takie uwięzienie w stereotypie jest może śmieszne, odsłania miałkość życia, ale jest też prawdziwe. Jednak to, co wnoszą ci niby lepsi, którzy nie szanują siebie nawzajem, piją, zdradzają się, bywają nieprzyjemni, a nawet jeszcze bardziej od innych ograniczeni, musi odbić się wszystkim czkawką. I tak się dzieje. Barbarzyństwem okazuje się próba udowodnienia przez inżynierów, że ma być tak na wsi, jak oni to widzą. Chociaż jawili się jako mądrzejsi (bo przecież są nie stąd!), okazali się nie bardziej prymitywni od mieszkańców Wierchopola! Ich pojawienie się w żyjącym swoim życiem miasteczku powoduje ujawnienie skrywanych przez mieszkańców fobii i lęków, uczuć, które mogą szokować. Cała druga część przedstawienia to swoisty danse macabre – każde kolejne wydarzenia zmierzają do unicestwienia bezpiecznego świata bohaterów. Kto okazał się większym barbarzyńcą? Musimy ocenić sami. Dlaczego jednak ci lepsi wyjeżdżają i zostawiają to, co tak rozbabrali i niepotrzebnie zniszczyli? Dlaczego w miejscu, gdzie jeszcze niedawno było tak zielono, ograniczeni dźwiękoszczelnymi ekranami pozostawieni zostali pokaleczeni emocjonalnie i słabi ludzie? Kto teraz im pomoże, gdy nie da się już przywrócić stanu, w którym być może nie do końca szczęśliwi, byli jednak pewni tego, co jest ich światem?
„Barbarzyńcy” okazali się znakomitym, tętniącym życiem i pełnym odniesień, metafor oraz alegorii przedstawieniem. Prostota scenografii ma tu swoje uzasadnienie, bohaterowie, nakreśleni rozmaitymi kreskami są prawdziwi, stanowią jednocześnie dla widzów zwierciadło, w którym boleśnie uchwycimy swoje własne wady i najgorsze cechy. Co zaś najważniejsze - młodzi aktorzy zarazili widownię swoją młodzieńczą radością grania, nieczęsto w profesjonalnych teatrach ze sceny bije tak wielka miłość do sztuki, tyle szczerego zapału i wiary, że tworzy się coś pięknego! A tutaj to wszystko było! 
Twórcy przedstawienia postawili przed studentami trudne zadanie. Spektakl jest wymagający: mieszają się konwencje, stosowane środki wyrazu, trzeba umieć śpiewać, tańczyć, śmieszyć i wzruszać. Głęboka woda… Wielu młodych ludzi zasługuje na to, by zapamiętać ich nazwiska i twarze. Absolutnie i bezwzględnie moje serce skradła w „Barbarzyńcach” grająca Doktorkę Wiktoria Wolańska. Gra postać rozedrganą wewnętrznie, mocno skomplikowaną, skrywającą przed światem za maską choroby psychicznej swoje prawdziwe ja. Pod wpływem wydarzeń podejmuje dramatyczną decyzję, by odkryć się przed światem. Piękna, wzruszająca postać. Brzydka, odcinająca się w grupie, przypomina nieco losy Marii Komornickiej. I do tego ten głos! Dyrektorzy teatrów powinni zwrócić na nią uwagę!
Justyna Kowalska jako Pritykina jest równie znakomita. To ona porusza widownię najbardziej. Choć Pritykina uosabia wszystko to, co w zaścianku najbardziej karykaturalne, daje się lubić. Jest w niej coś, co w tej pospolitości i naiwności wyrasta ponad społeczność. Dobra, nieskomplikowana natura, życzliwość? Nie wiem. Młoda aktorka musi jeszcze nauczyć się mierzyć z przeciwnościami, które pojawiają się w niespodziewany sposób w trakcie przedstawienia, jednak ma tę wspaniałą umiejętność tworzenia postaci, w której autentyczność się po prostu wierzy!
   Kolejną wyrazistą młodą adeptką sceny jest też Karolina Bacia. Jej Iwakinowa zbudowana jest może za bardzo na fizjonomii aktorki, jednak niewątpliwie daje świadectwo rozwijającego się talentu. Nie sposób jej nie zapamiętać!
  Nadieżda w ujęciu Martyny Dudek również zapowiada się interesująco, choć - niestety - przyznać trzeba, że w solowych scenach tanecznych brakuje podparcia roli w mimice twarzy. Wiem, czepiam się, ale gdy aktorka tak wirowała, brakowało tam ekspresji… Weronika Humaj dała się z kolei poznać jako aktorka o silnej osobowości. Rozwichrzona fryzura, potęgująca emocjonalne rozdarcie Katii, nie zmienia faktu, iż z dziewczyny emanuje coś na kształt wewnętrznej siły. Tutaj nie mam pytań czy uwag – każde spojrzenie, gest, wyrażone jest idealnie!
   Z pań, które zapamiętam z całą pewnością i śledzić będę ich artystyczną drogę, wymienię jeszcze Hannę Wojak i Martynę Trawczyńską. Pierwsza z aktorek niepokojąco trafnie oddała wygląd i zachowanie wielu współczesnych młodych dziewcząt. Choć to obraz smutny, to jednak bardzo prawdziwy. Na uwagę zasługuje również Martyna Trawczyńska, która wydaje się (dzięki uchwyceniu cech „miastowej” Anny) o wiele dojrzalsza od koleżanek ze sceny. Jest konsekwentnie inna i tylko chwilami mam wrażenie, że w jej grze znaleźć można echa podobieństwa do fizyczności Anny Samusionek. Będę marudził, bo zabrakło mi w roli Anny silniejszego portretu w scenie kryzysu jej małżeństwa, ale i tak jest dobrze.
 Co do panów, również jest kogo chwalić! Filip Milczarski  jest zwyczajnie świetny, nie tylko w fizycznym oddaniu roli, ale też w genialnym głosowo portrecie Pawlina, będącego dzięki niemu najbardziej zauważalną z męskich kreacji „Barbarzyńców”. Czuję, że nazwisko tego młodego człowieka warto zapamiętać, bo będzie o nim głośno. Podobać może się także Kamil Szklany jako Monachow – podejrzewam etatowy na roku odtwórca ról zakochanych tajemniczych amantów. Jest skupiony, ma dobre warunki do tego, by dobrze aktorsko się rozwijać. Zabawnie wypada w roli uśmiechniętego, choć poddanego tyranii ojca Griszy młodziutki Henryk Simon. Z kolei Jakub Gawlik (Czerkun) i Maciej Zuchowicz (Cyganow) są poprawni, choć brakuje im jeszcze momentami dojrzałości, by podeprzeć nią rolę. Tej z całą pewnością nie brakuje Joannie Kuberskiej, która w roli Lidii imponuje nie tylko urodą, ale i niemałymi umiejętnościami. Przyznam szczerze, że starałem się z pierwszego rzędu rozproszyć aktorkę i tylko na chwilę zadrżała jej warga w uśmiechu. Nieźle!
 Jestem pod wielkim wrażeniem młodych aktorów. Ich pasja, młodzieńcza radość i talent zaowocowały spektaklem, który momentami jest naprawdę świetny, co więcej, w całości wypada nawet lepiej niż co niektóre przedstawienia, które oglądam w wykonaniu ich nieco starszych kolegów. Studenci Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, perfekcyjnie przygotowani pod względem dykcyjnym i aktorskim, wsparci dodatkowo przez uznanych aktorów: Katarzynę Skarżankę i Stanisława Banasiuka (tutaj oceniam tylko młodzież, ale widzę i doceniam Państwa wkład!), zaprezentowali „Barbarzyńców”, dzięki którym zimowy smutny wieczór stał się piękny. Po to chodzimy do teatru!
Sakis


4 komentarze:

  1. My niestety zaniedbaliśmy teatr, ale musimy to nadrobić :)

    Buziaczki! ♥
    Zapraszamy do nas :)
    rodzinne-czytanie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Nadrabiajcie, nadrabiajcie... Tyle się przecież w teatrach dzieje!

    OdpowiedzUsuń
  3. Byłem, widziałem i nawet po wielu dniach jestem pod wielkim wrażeniem. Spektakl wyjątkowy!!! Scena Narodowa powinna wspomóc tak niezwykłe widowisko i otworzyć się na nie. Każdy powinien o tym spektaklu usłyszeć i móc się na niego wybrać!

    OdpowiedzUsuń
  4. To dobry pomysł! Może warto zainteresować tym przedstawieniem ludzi, którzy mogą udostępnić scenę dla młodych artystów?

    OdpowiedzUsuń