sobota, 26 grudnia 2015

Zupełnie Nowy Testament, czyli co tam słychać w dole?

Dziś o filmie, który na ekranach kin dopiero za kilka dni, ale ponieważ na pokazach przedpremierowych można go już upolować, a sporo osób ma kilka dni wolnego, to może skorzystacie... Ja na pewno na dniach będę nadrabiał Gwiezdne Wojny. Do końca roku zostało już kilka dni, ale pewnie jeszcze zmieści się notka serialowa, Star Wars, coś książkowego z zaległości i dwa podsumowania... Szósty rok blogowania zbliża się wielkim krokami.

"Zupełnie Nowy Testament" reklamowany jest u nas jako świetna komedia, porównywany z "Amelią", ale prawdę mówiąc to chyba trochę szukanie podobieństw na siłę. Owszem - jest to podobny rodzaj narracji i trochę absurdalny humor, ale ciężar tego jest zupełnie inny. Tam dość banalnie, lekko, a tu jednak bliżej dramatu i dość smutnych refleksji na temat stanu kondycji ludzkiej.
W Polsce nawet może dla niektórych samo wyobrażanie sobie Boga jako wrednego, złośliwego wobec ludzi, abnegata, który bawi się zadawaniem cierpienia, a ludzi wymyślił jako rozrywkę, dla niektórych może być trochę szokujące. Nie ma w tym jednak jakiejś super prowokacji, chęci szokowania. To raczej próba pokazania Stwórcy na podobieństwo człowieka - jak sobie go niektórzy wyobrażają albo jak to by było gdyby moc Boga oddać człowiekowi.



Czy wiara może być ślepa, sprowadzać się do posłuszeństwa i przestrzegania zakazów? Czy też powinna być formą dyskursu, ciągłego zadawania pytań, poszukiwania odpowiedzi, odczytywania na nowo różnych wyzwań w dzisiejszym świecie? Do tych pytań sprowadziłbym przesłanie tego obrazu. Nawet zastanawiałem się czy zdradzać Wam szczegóły fabuły, bo odkrywanie różnych smaczków (np. relacji głównej bohaterki z Jezusem) jest samą przyjemnością.
Zróbmy więc jedynie zarys:
Bóg istnieje. Mieszka w Brukseli (którą też stworzył) wraz z żoną i córką, a z wyglądu przypomina raczej faceta, któremu do szczęścia wystarcza piwo i święty spokój (egzekwuje go więc przemocą na rodzinie)... Żeby mu się jednak w mieszkaniu nie nudziło, stworzył sobie świat, a potem zaludnił go i traktuje jako wielki eksperyment, jakieś dziwne zoo, w którym może się ludźmi bawić. Zasiada codziennie do komputera i bawi się w wymyślanie nowych cierpień i nieszczęść. Naprawdę jest tak wredny, że aż same pięści się zaciskają.

Ea - jego córka, postanawia się zbuntować przeciw jego pomysłom, uciec na ziemię i znaleźć wśród ludzi nowych apostołów... Napisanie Nowego Testamentu ponownie, odpowiadając na współczesne problemy człowieka, ma dać szansę na zbudowanie (albo odkrycie) na nowo szczęścia, miłości i pokoju.
Nie wyobrażajcie sobie, że dostaniecie coś co przynajmniej przypomina Ewangelię i jakąś refleksję teologiczną - "Zupełnie Nowy Testament" jest raczej zbiorem mniej lub bardziej zabawnych, chwilami surrealistycznych żartów, czarnego humoru. Śmiejemy się z ludzi, z ich pokręconych historii, problemów, marzeń, które boją się realizować, a dziewczynka zbiera różnych cudaków i mówi: każdy ma szansę na odkrycie w swoim życiu miłości i szczęścia. Nawet jeżeli się to zadzieje w najbardziej nieoczekiwani sposób. Jej cuda nie są spektakularne, nie kreuje siebie na kogoś ważnego, tak jakby chciała udowodnić iż ludzie sami mają moc sprawczą i nie muszą się oglądać na nikogo w górze. Obrazoburcze? Może tak to brzmi, ale w trakcie oglądania na pewno nie będziecie widzieli w tym aż tyle kontrowersji - to tylko zabawa pewnymi symbolami i wyobrażeniami. Chyba nikt specjalnie na serio nie będzie przecież brał konceptu, że lepszym stwórcą byłaby kobieta...
I w końcu przecież każdy zgodzi się z morałem: liczy się nie tyle sama litera prawa i słowa, ale raczej wypełnianie ich czynami i życiem. I najlepiej zaczynać od siebie, a nie zajmować się sąsiadem/bratem itp. To raczej film o naszych przywarach i o tym jak niektórzy traktują wiarę/religię, a nie jakiś manifest ateistyczny. W końcu pytanie: czy zmieniłbyś swoje życie, gdybyś wiedział ile zostało ci czasu do śmierci, ma wbrew temu co próbuje wmówić nam reżyser, głęboki sens egzystencjalny i duchowy.

Poelvoorde świetny, partnerująca mu Yolande Moreau ciekawa, Catherine Deneuve swoją rolą zaskakuje. To tak w dużym skrócie. Zabawne, niegłupie. A mimo wszystko jakoś mnie nie urzekło, mam wrażenie, że zabrakło w tym trochę lekkości, że reżyser trochę pogubił się w tej opowieści, balansując między scenami komediowymi, a historiami trącącymi dramatem, spinając je mądrościami w stylu Paulo Coelho. Czy warto się wybrać? Moim zdaniem tak. Ciekaw jestem Waszej opinii.

3 komentarze:

  1. Mam kilka przemyśleń po obejrzeniu tego filmu. Owszem, po wyjściu z kina marudziłem (a kiedy nie marudzę?), że momentami kuriozalnie wyglądają dość pospolite triki komputerowe, że to wcale nie było nic w stylu „Amelii”, a jednak – podobało mi się. Przede wszystkim dlatego, że film cechuje znakomite aktorstwo. Większość aktorów występujących w filmie poradziło sobie całkiem nieźle. W tym momencie natychmiast rodzą się we mnie porównania z nieco podobnym w klimacie polskim filmem z tego roku, którym jest „Król życia” z Robertem Więckiewiczem. Polska propozycja na tle koprodukcji belgijsko-francusko-luksemburskiej wypada blado nie tylko pod względem gry aktorskiej, ale także razi miałkim scenariuszem, wytartymi dialogami i nudą... Film Jaco Van Dormaela zdecydowanie wciąga, momentami zaskakuje dowcipem, jest nieźle napisany i wyprodukowany. Faktycznie jednak nazywanie go baśnią w stylu „Amelii” wydaje się być beznadziejnym zabiegiem marketingowym. Sporo bowiem w filmie zjadliwej satyry, dużo pytań o to, w jakim kierunku zmierza dzisiejszy świat. Mocny głos w sprawie przemocy w rodzinie, krytyka współczesnego podejścia do wiary, patologie w relacjach międzyludzkich bez propozycji poprawy sytuacji – wszystko to ciekawi, jednak nijak się ma do pozytywnego świata „Amelii”.
    Znakomicie ogląda się pierwszą część filmu, w której poznajemy Boga niejako od kuchni – i tu zdziwienie, to taki złośliwy „człowieczek”, domowy tyran, na dodatek ma córkę. Świetnie rozpisano tutaj dialogi! Później, gdy szukamy sześciu nowych apostołów, bywa różnie, niektóre historie bywają przydługie, inne zbyt krótkie, pojawiają się też żarty szyte zbyt grubymi nićmi. No i ta świetna historia z Afganistanem! A hamburgery rybne? Znakomite! Z bohaterką filmu uczymy się też chodzić po wodzie!
    Kolejny plus? Świetny, prosty francuski! Znając język jako tako, można oglądać film bez konieczności odczytywania napisów, rozumiejąc go bez problemu. Tak sobie też myślę, że o jednym z najmocniejszych punktów filmu - tym, co w filmie Bóg mówi o końcu Jezusa – lepiej nie wspominać w ogóle, by pod kinami nie ustawiły się tłumy ”obrońców moralności”! Ale obejrzeć warto!

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie ten film się bardzo, bardzo podobał :)

    OdpowiedzUsuń