poniedziałek, 8 grudnia 2014

Kwestia krwi - Marcin Wroński, czyli jak hartowała się stal, a raczej komisarz Maciejewski



Kolejny autor, którego twórczość śledzę od dawna, choć chyba nie widać tego akurat na blogu. Po prostu część książek o komisarzu Maciejewskim czytałem jeszcze zanim założyłem notatnik, a część czeka na półce na swoją kolej, bo zaraz po kupieniu wędrowało wśród znajomych i dopiero niedawno je odzyskałem. Ale mam wszystkie! W różnych wydaniach, więc tylko mogę zazdrościć tym, którzy teraz dopiero kompletują tę serię, że mogą to zrobić w jednolitej oprawie graficznej, ale najważniejsze, że mam, prawda?
Przyszły rok daję sobie na nadrobienie wszystkich zaległości, więc komplet notek na pewno się pojawi! Choć czytałem jeszcze wcześniejsze powieści Pana Marcina, to dopiero przy tych klimatach lubelskich, męskich, soczystych i pełnych życia, moje serce zabiło żywiej. 
Pewnie niektórym pojawia się taka pokusa, by porównywać tę serię i jej bohatera z twórczością Marka Krajewskiego. Ten kto myśli, że wszystkie retro-kryminały są identyczne, naprawdę jednak grubo się myli. 

Moim zdaniem Mock, czy Popielski, są fascynujący, to oryginały, które budzą respekt, ciekawość, ale cholera jakoś trudno ich polubić. Mają w sobie jakiś mrok, coś co nie do końca pozwala postawić ich jednoznacznie po stronie dobra i sprawiedliwości. Zyga, czyli komisarz Zygmunt Maciejewski, twardy facet z trochę pokręconą historią, również czasem walczy po stronie prawa na własnych zasadach, nie przejmując się do końca wszystkimi paragrafami, ale to jednak policjant z powołania. To facet dla którego zawód nie jest okazją do kariery, czy źródłem dodatkowych zarobków, ale do tego by rozwiązywać trudne sprawy i łapać tych złych. Gdy zagląda w różne zaułki czy do mordowni, traktują go jak swego (w końcu były bokser ani nie jest przystojniakiem, ani bogatym, wywyższającym się snobem), a za brak pokory i umiejętności włażenia w tyłek przełożonym, nie ma szans na jakiś wyższy stołek. Ktoś by powiedział: utknął trochę facet na tym posterunku... Ile można pisać w takim razie o jego sprawach? Przekonajcie się sami.

"Kwestia krwi" przenosi nas w czasie do początków kariery Maciejewskiego. Dopiero rozpoczyna swoją karierę w policji, jest świeży i pełen ambicji, a jednocześnie możemy go zobaczyć już po zakończeniu kariery - w latach 50, gdy nawet nie ma zamiaru kontynuować swej pracy w MO, dorabia trochę jako bokser i ma możliwość zakończenia pewnej sprawy z przeszłości. Te dwie płaszczyzny czasowe przeplatają się i długo nie widzimy ich powiązania. Znowu - może pojawić się porównanie choćby do "Władcy liczb" Krajewskiego, ale mam wrażenie, że Wroński wykorzystał ten pomysł ciekawiej, choć sama sprawa kryminalna może nie jest tak spektakularna.
Bo co też może być jakiegoś wyjątkowego w zaginięciu młodej dziewczyny? Zwłaszcza, że jest tylko zgłoszenie faktu iż nie pojawia się w szkole, ciała nie odnaleziono, a nawet rodzina twierdzi, że nic się nie stało, że wyjechała ona po prostu do dalszej rodziny. Niewielkie powiatowe miasteczko (tym razem Zamość, a nie Lublin, do którego Maciejewski dopiero się przeniesie), w którym wszyscy się świetnie znają i łatwo można nadepnąć na odcisk komuś, kto zna twoich przełożonych, same poszlaki, zero dowodów, niejasny obraz jaki rysuje się na podstawie opisów charakteru i zachowań 17-latki - to wszystko sprawia, że pierwsza sprawa dla młodego policjanta będzie prawdziwą drogą przez mękę. Już jednak widać w nim te cechy, za które potem się będzie go tak lubić - determinację, pewną bezczelność i intuicję, które doprowadzą go do odpowiedzi na różne pytania. Wtedy wydawało mu się, że sprawa jest rozwiązana. Okazuje się, że prawdziwe wyjaśnienie znajdzie dopiero po wielu latach, w zupełnie niespodziewanych okolicznościach.

Oprócz wciągającej fabuły (w której nie brak też odrobiny humoru, bo Wroński nie unika mrugania okiem do czytelnika), znowu dostajemy też to, za co kochamy kryminały retro. Opis miasta, czasów, ludzi z różnych grup społecznych odradzającej się Rzeczpospolitej - to jest po prostu cały urok tych powieści. Zarówno Zamość z roku 1926, trochę zapyziały, jak i ten zastraszony, szary z lat 50 Wroński odmalowuje równie żywo, jak wcześniej Lublin. Natychmiast człowiek ma ochotę zobaczyć ile zostało z tych klimatów, uliczek, wyobraża je sobie, wcale nie jako pełne turystów, ale właśnie puste, wypełnione lokalnym kolorytem, trochę tajemnicze.

Kolejna świetna powieść tego autora. Forma Wrońskiego nie spada.

3 komentarze:

  1. U mnie Maciejewski wygrał z Mockiem konkurs piękności już dawno. Być może rzeczywiście jest tak jak piszesz - Mock po prostu nie budzi cieplejszych uczuć, a Zyga jak najbardziej, mimo swoich rozlicznych wad (a może i dzięki nim ;). Skłamałbym też, gdybym napisał, że nie wpływa na mnie miejsce akcji - ale nie jest to lokalny patriotyzm a priori, co po prostu Lublin u Wrońskiego jest fascynująco opisany. Lepiej niż Breslau Krajewskiego. Poza tym ujmuje mnie u naszego pisarza poczucie humoru - ironiczne ale nie cyniczne, nie gorzkie; jednocześnie inteligentne i przaśne; ocierające się o wulgarność, ale nie przekraczające jej granic. Po prostu "wrońskie" :)
    A tak poza tym to dopiero kończę "Haiti", tyły mam trochę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Breslau długo mnie fascynował, ale był dużo mroczniejszy, taki mniej realistyczny, jakby trochę podgrywany teatralnie, a Lublin to powinien Wrońskiemu jakieś klucze do miasta ufundować za to co zrobił dla jego reklamy :)
      Cholercia Haiti przede mną, ale ten cykl przecież nie jest rozłożony chronologicznie, więc tragedii nie ma...

      Usuń
  2. Ja dopiero zaczynam, jestem na etapie drugiego rozdziału, ale świetnie się bawię. Świetnie się czyta o młodym Zydze, takim nieopierzonym, kiedy się już go trochę zna. Jak to stosuje sztuczki w toku śledztwa, jakby chciał zostać żywą ilustracją podręcznika dla tajniaków; jak się chwieje, wchodząc po schodach po trzech czy czterech wódkach - zabawnie sobie wyobrazić Zygę z takiego, dajmy na to, 'Kina Venu', jak patrzy na te swoje niewprawne poczynania. Ciekawe, jak by skwitował.
    Przyjemny, nie kryję, jest też obraz starego Maciejewskiego, który ma w sobie większą pogodę ducha i dystans do powojennej rzeczywistości, niż książka czy dwie temu (choć to może dlatego, że nikt do jednak nie sadza na odwróconym stołku).
    Lektura, w każdym razie, zapowiada się interesująco, aż żal, że krucho u mnie ostatnio z czasem na czytanie.

    OdpowiedzUsuń