środa, 6 lipca 2011

Nic do oclenia, czyli o stereotypach ciąg dalszy

Po poprzedniej komedii Dany'ego Boona, czyli Jeszcze dalej niż północ - lekkiej i naprawdę zabawnej dużo sobie obiecywałem po jego kolejnym filmie, gdy więc żona zażyczyła sobie wyjście do kina na komedię, mój wybór natychmiast padł na "Nic do oclenia". Poprzednia komedia oparta była na obśmianiu pewnych sterotypów regionalnych, francuskiej ksenofobii, a skoro stała się hitem i podobała się nie tylko we Francji - tym razem twórcy postanowili wykorzystać ten sam pomysł. A na warsztat wzięto tym razem stosunki "sąsiedzkie" czyli francusko-belgijskie (zaraz zaraz czemu nie napisałem belgijsko-francuskie?).
Akcja rozgrywa sie na początku lat 90-tych, w niewielkim miasteczku na jednym z przejść granicznych. Wśród celników tam pracujących duże obawy i smutek - oto nadciąga dzień zniesienia wewnętrznej kontroli celnej w Unii Europejskiej. Szczególnie martwi to Rubena - służbistę i strasznego frankofoba (tak go wychował ojciec), który dotąd postrzegał swoją pracę jako obronę Belgii przed najazdem barbarzyńców zza granicy.  
Ruben - straszny choleryk i facet, którego nie cierpią szczególnie po drugiej stronie granicy zostaje postawiony przez przełożonych w trudnej sytuacji. Będzie dalej mógł pracować, pod warunkiem, że zgodzi się wejść w skład eksperymentalnego międzynarodowego patrolu, który ma patrolować strefę przygraniczną. Jego partnerem zostaje poczciwy Francuz, Mathias (w tej roli sam reżyser), który próbuje się z z nim zaprzyjaźnić - liczy bowiem, że wkradnie sie w łaski rodziny swej ukochanej (i siostry Rubena). 
Czy odwieczne uprzedzenia, stereotypy i żarty z sąsiada zza granicy nie będą przeszkodą w ich pracy, ich przyjaźni no i w miłości Mathiasa? Ano zobaczcie sami.
Sporo to stereotypów sprzedawanych też trochę "niechcący" mimo całej sympatii z jaką maluje się bohaterów, np. Belg oczywiście jest bardzo prostodusznym katolikiem (modlitwy w trakcie których młodzi ryją niczym krety, albo scnea gdy bohaterowi musi zagrozić ksiądz, twierdząc że nie wejdzie do nieba jeżeli będzie miał nienawiść w sercu), jeżeli widzimy zamknięte na inne kultury rodziny to oczywiście belgijskie (wiem, wiem ktoś wytłumaczy, że taka była potrzeba scenariusza).... Po prostu trochę czuje się, że jest to film robiony przez i dla Francuzów.
Generalnie jest to komedia ciut slapsticowa, humor dla nas raczej sytuacyjny (bo smaczki dialogów czy akcentów jednak będą bardziej czytelne dla frankofilów), niekoniecznie najwyższych lotów - czyli jedni bawią sie świetnie, bo np. śmieszy ich półnagi facet na mrozie za oknem na dachu, inni bedą się uśmiechać w trakcie filmu ale na pewno nie rykną śmiechem bo i nie bardzo jest kiedy. Ale nie to, że mi się nie podobało - jest lekko, nie nuży, może jest nazbyt moralizatorsko (oczywiście, że ziemia należy do wszystkich i jesteśmy do siebie podobni) ale z humorem i z pomysłem. A że nie śmiałem się w głos? Widać tak mam - niewiele było ostatnio filmów na których by mi się to zdażyło.
Parę fajnych scenek (np. sekwenecje z przemytem narkotyków i z tunningowanym autkiem na patrole), pomysły zbliżone do tego co było w "Jeszcze dalej niż północ", ale wyszło trochę słabiej, dydaktyzm trochę bardziej na siłę. Nie jest to kino, które by się zapamiętało na długo, ale jako bezpretensjonalna komedia na wakacje - w sam raz. I pojawia się po raz drugi refleksja czemu my nie możemy zrobić podobnego filmu i pośmiać się trochę z naszych uprzedzeń (na wschód), stereotypów (na południe) czy kompleksów (na zachód). No czemu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz