poniedziałek, 25 stycznia 2016

Niebezpieczna metoda, czyli o konsekwencjach łamania zasad...

   Pokazać w jednym spektaklu kawał historii psychoanalizy, świat wewnętrzny kilku osób, wątek miłosny, ludzkie dramaty i chwile szczęścia – to niełatwe zadanie. Gdy zaś dodać do tego aktorstwo wysokiej próby – zaczynamy zastanawiać się, czy to aby nie niemożliwe! Teatr Dramatyczny spektaklem „Niebezpieczna metoda” udowadnia, że da się!
        Napisaną przez Christophera Hamptona, a wyreżyserowaną przez Agnieszkę Lipiec – Wróblewską sztukę ogląda się tak, jak gdyby pozwolono nam znaleźć się nagle w miejscu, w którym bohaterowie cierpią, a ich losy splatają się ze sobą. Jest to zarazem perwersyjnie przyjemne i niesamowicie odstręczające. Nie możemy z jednej strony przestać interesować się rozwojem wypadków, z drugiej zaś – uczestnicząc w bardzo intymnych ich przeżyciach, dokonujemy mimowolnie ostrej wiwisekcji bohaterów.
            Mamy tu do czynienia z dość niepokojącym trójkątem uczuć, relacji, konwenansów: Oto bowiem młoda Żydówka z problemami psychicznymi, lękająca się świata zewnętrznego, po zupełnie nieskutecznej terapii elektrowstrząsami trafia do szwajcarskiej kliniki, w której Carl Gustaw Jung otacza ją dość specyficznie pojętą opieką, przeprowadzając na pacjentce eksperymentalną kurację opracowaną przez swego mentora: Sigmunda Freuda. Metoda to tyleż skuteczna, co dotąd nieznana. Jung sam nie do końca pewien słuszności postępowania, pełen własnych wewnętrznych kłopotów, leczy Sabinę Spielrein niekonwencjonalną metodą rozmowy.
            Już pierwsza sesja powoduje, że między lekarzem a jego pacjentką iskrzy, początkowo w kontrolowany sposób. Zamknięta w swoim świecie kobieta nieśmiało wygląda zza kotary, którą odgradza się od świata. Nie ufa, ale odrobinę interesuje się tym, co ma jej do przekazania kolejny w jej życiu psychiatra. Jest on zresztą zupełnie inny od tych, którzy dotąd stanęli na jej drodze. Nie bije, nie krzyczy, nie wzbudza lęku czy poczucia winy, widzi w niej człowieka, któremu pragnie szczerze pomóc.
Sam Jung, nieszczęśliwy we własnym życiu, pozbawiony wiary, że istnieje szansa na osiągnięcie osobistego szczęścia, w przedziwny sposób zaczyna interesować się nowym, trudnym przypadkiem. Sabina ujęła go swoją podwójną naturą – z jednej strony to wylękniona młoda istota z problemami, zakorzenionymi gdzieś w dzieciństwie (a jakże - ojciec sadysta!), z drugiej zaś – mocna i pewna siebie postać, w pewien sposób wyuzdana, zainteresowana meandrami ludzkiej duszy. Jak jej pomóc, gdy wszystkie metody zawodzą? Jung konsultuje ten przypadek z samym Zygmuntem Freudem, który, początkowo służąc radą, staje się wkrótce wrogiem lekarza i swego rodzaju wyrzutem sumienia. Dlaczego? Przecież Jung dopuszcza się tego, czego żaden szanujący się reprezentant zawodu lekarskiego zrobić nigdy nie może: jego znajomość z pacjentką zaczyna wykraczać poza przyjęte ramy. Skandal? Ale pomaga? Komu? W jaki sposób wpływa to na realizację przyjętej metody leczenia? Co daje lekarzowi? Do czego prowadzi? Czyje życie niszczy?
Od chwili, gdy doktor Jung lekceważy zasady etyki zawodu, wszystko staje się grą trzech wybitnych osobowości (nikt bowiem nie ma najmniejszych wątpliwości, że także i osobowość samej Sabiny stanowi tajemniczą mieszankę ponadprzeciętnej wartości). Kłamstwa, obietnice, tworzenie fasad prawdopodobieństwa, które uchronią świat poszczególnych postaci – wszystko to zmienia nie tylko samych bohaterów dramatu, ale także ich otoczenie. A przecież przez gabinet doktora Junga przewija się galeria intrygujących pacjentów, którzy – co ciekawe, zamiast otrzymać poradę, sami uczą lekarza, jak żyć!
Jak skończy się ta historia? Tego naturalnie nie powiem, zaręczam jednak, że to, co opowiedziałem, to zaledwie początek… Dwugodzinny spektakl grany na Scenie na Woli im. Tadeusza Łomnickiego przypomina, że to, co działo się bez mała wiek temu, zdarzyć się może dziś każdemu z nas, wprowadzając zamęt w emocjach, uczuciach i życiu naszych bliskich. Chcąc pomóc innym, by poradzili sobie ze swoimi problemami psychicznymi, możemy zaplątać się w nie, ale też bardzo pogmatwać własne losy.
Teatr Dramatyczny okazuje się mieć nosa do wyławiania młodych zdolnych aktorów. Dopiero co hipnotyzował mnie w „Cabarecie” Krzysztof Szczepaniak, a tymczasem muszę odtrąbić kolejną wielką rolę młodej aktorki TD – Martyny Kowalik. To jej rola wymaga najwięcej umiejętności, talentu i taktu, by nie stworzyć bohaterki zbyt karykaturalnej, zbyt „zagranej”. Jeśli mamy uwierzyć, że metr od nas łka z powodu zamętu w życiu emocjonalnym młoda kobieta, której życie stanowi pasmo nieszczęść mających swoje źródło w dzieciństwie, aktorka musi doskonale zrozumieć odgrywaną postać, pozwolić reżyserowi poprowadzić się tak, by efekt wyzwalał w widzach emocje. Jak było na scenie? Fantastycznie! Jeśli Martyna Kowalik umie w tej chwili już tyle, to co będzie za parę lat? Wielkie, wielkie kreacje? W „Niebezpiecznej metodzie” z całą pewnością aktorka pokazała, że w przeciwieństwie do wielu młodych mniej lub bardziej zdolnych dziewczyn jest już artystką ukształtowaną. Nie mizdrzy się, nie pozuje. Gdy musi zagrać ciałem, nie markuje, nie zasłania ręką unoszącej się sukienki, nie dba, by wyglądać pięknie. Jest wrażliwą, bardzo zagubioną w życiu, choć mającą swoje marzenia kobietą. Cierpi tak, jak cierpi każdy z nas w chwilach największych wzruszeń, prawdziwie, naturalnie i szczerze.
Jej gra, podobnie zresztą jak grającego Carla Gustava Junga Rafała Królikowskiego, jest połączeniem trudnej do opisania finezji gestów, poezji ciała, mimiki i znakomitego głosu. Niuanse, jakie aktorzy muszą oddać, by zobrazować wewnętrzne rozterki, jakie targają ich bohaterów, są widoczne, ale nienachalne. Aktorzy grają nawet stopami. Zamiast w kuriozalnie sztuczny i najbanalniejszy sposób wyrażać zdenerwowanie twarzą, swoje rozedrgane emocje ujawniają… stopami. Najpiękniej odegrane emocje, jakie można sobie wyrazić, to właśnie ich gra stopami. Nerwowe podrygiwanie, wykręcanie stóp, łamanie palców, wszystko to tak subtelnie, a jednak boleśnie ujawnia targające bohaterami rządze. Koncert ten, dopełniany pięknie dozowanym tekstem, wzrusza i wciąga. Aktorzy zresztą nie pozwalają widzom nawet na chwilę odpoczynku, scena goni scenę (znakomite przejścia sygnalizowanie przejściem przez kolejne drzwi, dyskretną zmianą oświetlenia: wielkie uznanie dla scenografów i oświetleniowców), emocja emocję…
Jest taka scena, gdy będąca w stanie przypominającym obłęd Sabina próbuje schować się za własnym ubraniem, które naciąga na głowę nie bacząc na to, jak bardzo się odsłania. Jest w swoim szaleństwie tak rozczulająca. W niemym krzyku napina mięśnie twarzy, ujawniając ją zza skrawka materiału. Widz ma wówczas wrażenie, że oto bierze udział w tak intymnym wydarzeniu, że może nie powinno to się dziać tak blisko nas. Psychoanaliza – proszę państwa. Docieramy nie tylko do świadomości bohaterów, ale też dzięki nim oczyszczamy swoje własne umysły z naszych lęków i kłopotów. Teatr niczym kozetka u psychoanalityka? A pewnie.
Sabina Spielrein, grana przez Martynę Kowalik, stanowi oś konfliktu między uczonymi. A i ci zostali sportretowani znakomicie! Mariusz Wojciechowski w roli Sigmunda Freuda jest tak potężny i władczy, jak tylko można sobie wyobrazić. Jego dykcja, moc głosu i naturalność powodują, że dla grającego Junga Rafała Królikowskiego, operującego z powodzeniem całkowicie odmiennym sposobem gry, stanowi idealną przeciwwagę. To mentor z krwi i kości, kiedy gani młodszego kolegę, widzowie sami najchętniej spaliliby się ze wstydu.
Rafał Królikowski jako Jung jest niewątpliwie terapeutą zamkniętym w świecie własnych i cudzych (Freud) teorii. Świat ogranicza się w jego wydaniu do kolejnych przypadków, życie emocjonalne natomiast do kolejnych czynności prokreacyjnych z własną żoną. Brak satysfakcji, fantazje, nieumiejętność wyzbycia się spod uroku młodej Żydówki – prowadzą go do podjęcia wyboru, który zaważy na całym jego, ale i pacjentki życiu. Ich relacja staje się najbardziej dziką, histeryczną i szczerą grą psychologiczną, jaką można sobie wyobrazić. Trudno określić, czy portret przystojnego, choć zamkniętego na świat lekarza dusz jest tak piękny z uwagi na oszczędność środków w zakresie głosu (ta idealna przeciwwaga dla tubalnego głosu Mariusza Wojciechowskiego), czy z uwagi na bogactwo emocji wyrażanych gestem, drgnieniem ręki, palca stopy… Jedno jest pewne, Jung jest najmniej pewną siebie postacią dramatu, choć skrzętnie to ukrywa. W ujęciu Rafała Królikowskiego jest też najbardziej ludzkim z terapeutów. Aktor odkrywa jego nerwowe oblicze powoli, dozuje napięcie, by dać mu ujście w szalonym, ekstatycznie zwierzęcym tańcu fizycznej miłości. To trudne zadanie aktorskie udźwignąć jest trudno, dlatego brawa za to, że nie da się znaleźć w tej scenie fałszu.
Nie ukrywam, że wybrałem się na przedstawienie m.in. po to, aby zobaczyć na scenie Małgorzatę Niemirską. Nie zawiodłem się. Gra koncertowo. To jest ta nieistniejąca już dziś szkoła aktorstwa. Mistrzowska. Jeden gest, jedno spojrzenie - i nie trzeba nawet słów. Widownia zamiera, w ciągu zaledwie kilku pierwszych sekund, gdy aktorka pojawia się na scenie, każdy już wie, że ogląda coś, co trudno będzie zapomnieć. Jej niepokojący wzrok przypomina sytuację, gdy Maria Callas wchodząc na scenę mówiła: Io Medea. Siła rażenia jest porównywalna… Oglądanie Małgorzaty Niemirskiej nawet w drugoplanowej roli boleśnie udowadnia, jak mało w warszawskich teatrach jest takich aktorek, jak ona: bezbłędnych warsztatowo, potrafiących z niewielkiego epizodu uczynić pełną treści niezapomnianą rolę. Warto było wybrać się do teatru, naprawdę!
Moim odkryciem tego wieczoru jest natomiast Krzysztof Ogłoza, grający jednego z pacjentów doktora Junga. Zaskakująco trafnie sportretował on człowieka, który równie dobrze mógłby zaistnieć wówczas, sto lat temu, jak i być symbolem naszych czasów: nieco neurotycznym, egzaltowanym pracownikiem korporacji, który po pracy przesiaduje na Placu Zbawiciela rozmyślając o kolejnym podrywie. Aktor z całą pewnością zakasował widownię celnymi uwagami o ludziach, ale też dojrzałym, pełnym uroku obyciem scenicznym. Brawo!
Najciekawsze w przedstawieniu jest to, że w zasadzie nie jest ono fikcją, a opowiada zdarzenia, które najprawdopodobniej miały miejsce faktycznie. Co prawda trwają spory na temat tego, czy relacja Sabiny z doktorem została skonsumowana w sposób fizyczny, jednak badacze są zgodni w opiniach, iż młoda Żydówka stała się dla Junga bardzo szybko z trudnego przypadku obiektem fascynacji. Dzięki niemu zresztą stała się asystentką, a w krótkim czasie stała się znanym i cenionym psychologiem. O ironio - sama mająca zaburzenia osobowości spowodowane lękami wynikającymi ze zdarzeń, które miały miejsce w dzieciństwie, trafnie analizowała przypadki związane z tzw. psychologią dziecięcą.
„Niebezpieczna metoda” jest przedstawieniem, które może szokować. Większość reżyserów udziwniłaby psychologiczny temat sztuki mniej lub niezrozumiałymi zabiegami. Agnieszka Lipiec-Wróblewska postawiła na aktorów i wygrała! Stworzyła spektakl pełen namiętności, emocji wyrażanych oszczędnymi, lecz pięknymi środkami, ale przede wszystkim w swej klasyczności niezwykle nowoczesny. Zrywanie konwenansów, przełamywanie własnych ograniczeń, szalony pęd za tym, by odnaleźć własną drogę wśród autorytetów naukowych – to wszystko doprowadziło do niespodziewanego finału. A może spodziewanego, tylko w tej pięknej historii po prostu zapomnieliśmy o nim?
Sakis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz