wtorek, 12 stycznia 2016

Cabaret w Teatrze Dramatycznym, czyli udane otwarcie 2016 r.


Kiedy w weekendowy wieczór wybierałem się do Teatru Dramatycznego na „Cabaret”, zastanawiałem się, czy reżyserce Ewelinie Pietrowiak uda się wykrzesać z aktorów tyle talentu wokalnego, by musical, który po raz pierwszy wystawiono  na Broadwayu w 1966 r. wytrzymał próbę czasu. Wytrzymał – i to jeszcze jak!
Oryginalna produkcja Joe Masterhoffa powstała na podstawie libretta Christophera Isherwooda do muzyki Johna Candera i słów Freda Ebba i wielokrotnie inspirowała twórców teatralnych największych scen z Nowym  Jorkiem i  Londynem na czele, stając się też, obok sztuki  „I am a Camera” Johna Van Drutena i książki „Berlin Stories” Christophera Isherwooda – kanwą nagrodzonego ośmioma Oscarami filmu Boba Fosse`a z Lizą Minnelli w roli głównej.
Na szczęście, spektakl nie przypomina (bardzo udanej) amerykańskiej produkcji filmowej, a bliższy jest wersji musicalowej, choć dostosowano go naturalnie do warunków sceny Teatru Dramatycznego. Otrzymujemy więc znakomicie podaną kilkuwątkową historię miłości kabaretowej artystki klubu Kit Kat – Sally Bowles  i amerykańskiego pisarza Cliffa Bradshawa, a także losów mieszkańców Berlina na tle przerażająco zmieniającej się rzeczywistości lat trzydziestych. Nie zabrakło genialnych szlagierów, tańca, imponującej muzyki na żywo ani wzruszających wątków dramatycznych.

          Od pierwszej chwili, kiedy na scenie pojawia się Mistrz Ceremonii (w tej roli znakomity Krzysztof Szczepaniak), wiadomo już, że warto było przyjść do teatru. Aktor hipnotyzuje, wciąga widzów w swoją grę, uwodzi. A tymczasem przedstawienie trwa, dając nam nie tylko znakomitą rozrywkę, ale też zmuszając do refleksji.
Wszystko to, co najważniejsze w musicalu pod względem treści, znalazło swój wyraz także i na scenie. Mamy pięknie rozbudowany wątek Fräulein Schneider i Herr Rudolfa Schultza, ale też rozterki skromnego i delikatnego Cliffa oraz skupionej na swojej karierze i dniu codziennym Sally, poznajemy Fräulein Kost z jej dość intrygującym pojęciem patriotyzmu, a także całą plejadę mniej lub bardziej nikczemnych postaci. I chociaż widząc ten burleskowy świat przedwojennego Berlina uśmiechamy się, mamy narastające uczucie nieuchronnego końca  tego kolorowego miejsca. Podupadający kabaret wspina się na wyżyny artystyczne, a jednak – nie ma najmniejszych szans w starciu z rodzącym się narodowym socjalizmem i kataklizmem nieuchronnie zbliżającej się wojny. Przewrotnie zatem nie jest to wyłącznie lekka rozrywka, ot kilka piosenek i skeczy, mamy świetnie poprowadzony spektakl, pełen zwrotów akcji, fantastycznej muzyki granej na żywo i pointę, która musi wybrzmieć w sercu każdego widza na jego własny sposób.
Trudno wymienić wszystkie zalety widowiska. Zatem może od początku. Ciekawym rozwiązaniem jest to, by musical z jego karkołomnymi popisami wokalnymi oddać w ręce aktorów dramatycznych, nie zaś klasycznych aktorów musicalowych. Trzeba przyznać, że – z małymi wyjątkami – aktorzy TD wyszli z zadania zwycięsko. Zasadniczo zatem „Cabaret” daje możliwość wysłuchania interesujących interpretacji klasycznych przebojów, ale też niekiedy odświeżonych i w Polsce mniej znanych utworów z tego musicalu. Z całą pewnością świetnie słucha się (i ogląda) śpiewającego Krzysztofa Szczepaniaka. Aktorowi nie brakuje ani sił, ani ekspresji, ani też umiejętności wokalnych, by w najwyższych rejestrach zachować tę świadomość techniki, dzięki której widz nie boi się, że za chwilę stanie się z piosenką coś złego.  Podobnie jest w przypadku Magdaleny Smalary – aktorki śpiewającej czysto, pewnie i lekko. Dużym zaskoczeniem było dla mnie także i to, że bezsprzecznie wspaniale wypadły także mniej znane piosenki z musicalu „Cabaret” – te bardziej liryczne, śpiewane przez Agnieszkę Wosińską i Piotra Siwkiewicza. To po ich występach rozlegały się ogromne brawa! Ale i pozostali artyści świetnie śpiewali! Anna Gajewska jako Lulu, Anna Szymańczyk w roli Rosie, Agata Wątróbska kreująca Franchie oraz Natalia Sakowicz jako Helga – wokalnie (i aktorsko!) prezentują się znakomicie! Girlsy w kabarecie śpiewają, tańczą, choć czasem stanowią tylko tło dla popisów np. Mistrza Ceremonii, są wszystkim tym, czym być powinny: utalentowanymi śpiewającymi i tańczącymi dziewczynami, przyciągającymi wzrok na scenę. Moje serce skradła szczególnie Anna Szymańczyk, co nie zmienia faktu, iż wszystkie cztery aktorki zagrały koncertowo. Dodatkowo Natalia Sakowicz wystąpiła w roli Gorylicy, dając barwy popis w tym zabawnym, choć podszytym gorzką nutą skeczu.
Co dalej? Muzyka! Rozśpiewany i roztańczony berliński Kit Kat jest znakomity także właśnie dzięki wykorzystaniu na scenie żywych instrumentów! Mamy więc fortepian, saksofony, klarnet, trąbkę, puzon, kontrabas i perkusję! Dzięki nim wszystkim śpiew i taniec nabierają głębszego, mocniejszego przekazu! Muzyka nie zagłusza artystów, co ważne, a jednocześnie potęguje nastrój. Urszula Borkowska, odpowiadająca za warstwę muzyczną, spisała się na piątkę!
Choreografia Artura Żymełki również zasługuje na pochwałę, szczególnie precyzyjnie opracowane zostały ciekawe układy do najpopularniejszych piosenek. Dodając do tego światła, lustro i śpiew – we wszystkich zbiorowych układach oddziaływano na wiele zmysłów widzów. I dobrze - bo tego właśnie oczekiwaliśmy! Aż chciałoby się prosić, by tych tanecznych, choć męczących dla aktorów występów było znacznie więcej! A męcząco było! Proszę zaśpiewać w domu jakąkolwiek piosenkę jednocześnie tańcząc i nie fałszując, zachowując oddech i uśmiech na twarzy! Ciekawe, komu się uda! Aktorzy Teatru Dramatycznego dali radę! Pot lał się z twarzy, a jednak wszystko się udało! I było bajecznie! Kabaretki rwały się w tańcu, zdzierały obcasy, a publiczność otwierała oczy ze zdumienia! Szczególnie panowie dali się poznać jako utalentowani tancerze! Naprawdę - wielkie uznanie! Maciej Radel i Krzysztof Szczepaniak byli tu zdecydowanie najlepsi!
Każdy z bohaterów widowiska buduje swą rolę inaczej. Mój faworyt - Mistrz Ceremonii – jest niezwykły i w tej swojej  potędze nie tylko sprawia, że go uwielbiamy, ale też wprowadza nas w świat wydarzeń, komentuje je i wzbogaca. Sally Bowles (w tej roli Anna Gorajska) próbuje ukazać siłę swojej bohaterki, odczarowując niejako jej urodę i typowy dla tamtego okresu urok niewinności), ze szkodą dla bohaterki zresztą. Jej partner – Mateusz Weber - starając się ukazać bezpretensjonalność, naiwność i skromność Cliffa Bradshawa – staje się przez to prawdziwszy. Jemu się tak po ludzku współczuje, gdy on przeżywa emocje (stosując ciekawsze od partnerki środki wyrazu) – widownia czyni to razem z nim.
Wielkim odkryciem „Cabaretu” jest dla mnie Magdalena Smalara! Fräulein Kost w jej wykonaniu to postać jednocześnie dramatyczna, jak i komiczna. Nie przypuszczałem, że aktorka, którą kojarzyłem jedynie z telewizyjnym tasiemcem, jest aż tak utalentowana aktorsko, a do tego rewelacyjnie śpiewa! Za każdym razem, gdy pojawia się na scenie, wywołuje błysk w oku – naprawdę się podoba, tak samo zresztą jako Agnieszka Wosińska, która w teatrze okazuje się mieć o wiele więcej do powiedzenia niż w telewizji. Swego czasu zaszufladkowana jako etatowa zakonnica, tutaj daje nam mocny portret kobiety walczącej o siebie w trudnych czasach, próbującej wykorzystać każdy dar od losu, niezależnie od własnych marzeń.
Maciej Radel imponuje ruchem scenicznym (oraz dobrym głosem), Tomasz Budyta znakomicie oddaje kombinatorską naturę swego bohatera. To on, taki w zasadzie nikt, jest w przedstawieniu symbolem zła, które pragnie zawładnąć światem pełnym wyuzdanej przyjemności, brudnych spelun lepkich od przypadkowego seksu, umysłami literatów, muzyków, artystów. Także Piotr Siwkiewicz znakomicie odnajduje się w roli nie wiedzieć czemu znienawidzonego przez władzę Żyda, choć to przecież niepozorny sprzedawca owoców…
Wątek żydowski poprowadzono w przedstawieniu bardzo celnie, pojawiają się rozmaite aluzje, także muzyczne, ma to przy całej smutnej otoczce pewien rodzaj taktu, by nie obrażać nikogo. Kontrowersje wywołają już raczej zachowania bohaterów tytułowego kabaretu, którzy – jak ich pierwowzory z lat. 30 – znakomicie się bawią w plątaninie splecionych ciał!
Paradoksalnie, przedstawienie staje się nie tylko świetnym widowiskiem muzycznym, ale także, akcentując warstwę dramatyczną pierwowzoru, jest niezwykle aktualne. Ukazując zjawisko powstania narodowego socjalizmu w Niemczech, tego, jak skrajnie prawicowe ruchy dochodzą do władzy i dochodzi do łamania prawa,  twórcy podjęli w sposób absolutnie niezamierzony głos w ważnej dyskusji dotyczącej dzisiejszej sytuacji Polski i Europy. Pewien rodzaj niepokoju, świadomości, że nieuchronnie zbliża się coś poważnego i dramatycznego, to wszystko gdzieś przenika ze sceny.
Niezależnie jednak od wszystkiego, królem sceny okazuje się być Mistrz Ceremonii. Kreację Krzysztofa Szczepaniaka uznać muszę uczciwie za perfekcyjną, choć zanim okrzyknę aktora moim nowym ulubieńcem, chętnie zobaczę go jednak w innym repertuarze. Póki co, wspaniale oceniam jego umiejętności  aktorskie i wokalne w wymagającej roli w „Cabarecie”. I choćby dla nich wybiorę się na spektakl raz jeszcze! Nie skłamię, jeśli powiem, że Mistrz Ceremonii Szczepaniaka robi na mnie większe wrażenie niż rola Joela Greya w filmowej adaptacji ( a przecież Grey dostał za rolę tę Oscara). W imieniu widzów (a tych na najbliższe lutowe spektakle jest już przecież prawie komplet) proszę zatem o więcej przedstawień w przyszłości.
A przecież wspomnieć trzeba jeszcze o cudownych kostiumach! Są zarazem odważne, ale i piękne, nie brak w nich także aluzji (choćby te szarości i czernie). Futra są futrami, świecidełka świecidełkami, widać tu dbałość o szczegóły. Fryzury i makijaże - tu również widać kunszt wykonania (dość powiedzieć, że nawet łzy tutaj delikatnie błyszczą). No i ta scenografia! Z jednej strony prosta, ale zarazem bardzo rozbudowana. Światła, obrotowa scena, ogromne lustro, które potęguje grozę sytuacji, ale też pozwala widzom zobaczyć samych siebie w chwili największego zagrożenia - to robi duże wrażenie. Brawa dla Katarzyny Nesteruk. I tylko żal odrobinę, że w tym wszystkim zagubiła się nieco grająca Sally Bowles Anna Gorajska. Śpiewa dobrze, lecz w jej postaci brakuje mi pewnych rysów, których każdy pewnie szukać będzie u Sally. Do tego dochodzą pewne niedostatki w ruchu scenicznym, jednak oddać trzeba sprawiedliwość, że bywają momenty, gdy aktorka ciekawie uchwyciła osobowość Sally. Kiedy siedząc na krześle i żegnając odchodzącego Cliffa mówi o tym, że to się musiało stać, mamy ciarki na plecach…
Pierwsza warszawska premiera 2016 roku okazała się zatem dużym sukcesem. Świadczą o tym reakcje widzów, gdy opadła kurtyna. Zakończenie było bardzo mocne, choć powinniśmy je przewidzieć, szokowało. Wzruszenie opanowało widzów, wzruszeni byli artyści. Widać to było choćby na twarzy Mateusza Webera. To właśnie magia teatru, która sprawia, ze nawet w trudnych czasach potrafimy na chwilę zapomnieć o problemach dnia codziennego i przenieść się daleko… Tym razem były to kolorowe, ale i smutne lata 30. Piękny, po prostu piękny spektakl…
Sakis

Włodek rozpoczął swoją recenzję od tego, iż na szczęście to co widzimy na scenie, nie przypomina filmu. A ja wciąż niestety nie bardzo mogłem uwolnić się od porównań i szukałem jakichś scen, motywów, które miałem w pamięci. Brakowało mi trochę więcej rozmachu w scenach tanecznych (kilka tancerek to ciut mało), ale za to doceniam świetny pomysł muzyki na żywo. Na pewno będę próbował sobie odświeżyć film, zobaczyć czy wywołuje podobne emocje. W spektaklu jakoś na pierwszy plan wyszła mi wcale nie relacja między Bradshow'em i Sally, ale rozbudowany wątek Fräulein Schneider i zakochanego w niej Herr Rudolfa Schultza. To dzięki niemu najbardziej widoczne były zmiany w społeczeństwie, zmieniające się i radykalizujące nastroje. Drugi akt zdecydowanie mocniejszy, sprowadzający na ziemię, o ile wcześniej ktoś wcześniej uznał, że miłosne związki i występy kabaretowe, będą do końca nadawać lekki ton całości.
Na plus scenografia - pomysł z lustrami, oświetlenie i dość ascetyczna klatka - jak widać dużo nie trzeba. No i rzeczywiście większość uwagi kradnie genialnie grający mistrza ceremonii Krzysztof Szczepaniak. Spektakl, który naprawdę warto zobaczyć! Włodek napisał już o nim tyle, że niewiele można dodać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz