piątek, 29 stycznia 2016

Blackstar - David Bowie, czyli mroczne, ale i piękne

Rzadko zdarza się taki dzień w pracy bym w pokoju został sam. I choć lubię zespół, z którym pracuję, nie ukrywam, że lubię takie dni - mogę słuchać muzyki jakiej lubię, bardziej skupiam się na pracy, bo nikt mnie nie zagaduje ani nie rozprasza tym, że głośno gada np. przez telefon. Dziś więc pracowicie, ale i w pełni satysfakcjonująco. Rano jeszcze nie wiedziałem jaka muzyka będzie mi towarzyszyć i choć przesłuchałem z przyjemnością aż trzy krążki, to tylko jeden zauroczył mnie na tyle, że słuchałem go chyba cztery razy pod rząd. David Bowie. Facet, za którym jakoś nigdy za bardzo nie przepadałem, drażniły mnie jego eksperymenty, ciągłe poszukiwania, zakładanie masek, tą płytą mnie po prostu zahipnotyzował.
Raptem siedem utworów, ale kilka z nich jest tak długich, że klimatem przypominają suity Floyd-ów albo innych mistrzów rockowych oper z lat 70. I choć jest chwilami melodyjnie, to na pewno nie jest to płyta "przebojowa", do puszcza w radiu... A może się mylę? W końcu w trójce kolejny tydzień Bowie króluje.


"Blackstar" - recenzja płytyStwierdziłem, że Bowie mnie zahipnotyzował i jest w tym coś z prawdy, bo ta muzyka sprawia, że naprawdę wsiąkasz w nią głęboko, trudno uwolnić się od jej klimatu. Brzmi to cholernie oryginalnie - takie połączenie odwagi w poszukiwaniach elektronicznych, przestrojonych gitar i cudownie (choć to zaskakujące) współgrające z tym dźwięki grane przez jazzowych muzyków, oldschoolowe, mało nowoczesne, a jednocześnie świeże. To trochę tak jakby zaprosić muzyków różnych wrażliwości, różnych światów, by ze sobą poimprowizowali, a Bowie postanowił, że na tle tego co zagrają będzie nucił, deklamował swoje teksty o samotności, śmierci, rozpaczy. Jest w tej muzyce jakiś smutek, nostalgia, ale jednocześnie dużo emocji, jakiejś siły i szczerości, którą się wyczuwa. Zero zagrania pod publiczkę, a sto procent włożonego w to siebie...
Może dlatego ten album przeżywa się tak intensywnie. Nie ze względu na to, że to album ostatni, że być może artysta przeczuwał, że tak będzie, ale że pożegnał się czymś tak mocnym i niepokojącym, tak jednocześnie mocno odwołującym się do tego co nagrywał 30 lat temu, ale i bardzo odważnym i współczesnym.
Naprawdę chwyta za gardło i przyprawia o ciarki na plecach. Posłuchajcie zresztą sami: tu całość.


7 komentarzy:

  1. Mi też Dawid Bowie zazwyczaj nie wpadał w ucho. Ale tak jak i Ciebie zahipnotyzował mnie ten album...
    Ciekawie i miło czyta się Twoje notki.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jego najlepsza płyta od dawna. Powiedziałbym, że od Black tie white noise, chociaż może po drodze coś mi umknęło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. aż nabrałem ochoty by się trochę cofnąć i pogrzebać w jego starych nagraniach

      Usuń
    2. Od jakiegoś roku robię sobie przegląd starych płyt, Spotify to świetny wynalazek.

      Usuń
    3. ja dotąd szleję na Deezerze, ale córa namawia mnie na Spotify. Ja też często wracam do staroci, ale dotąd głównie coś cięższego np. Led Zeppelin

      Usuń
    4. LZ przerabiałem intensywnie w młodości, to teraz szukam tego, co przegapiłem. W latach 90 Bowie nie był modny. Spotify ma swoje zalety, a wybór nagrań coraz większy.

      Usuń