niedziela, 27 października 2013

Piąta władza, czyli niby średniak, ale jednak dostrzegam plus

Czasem trafiają się takie filmy, które mimo swej niedoskonałości, są warte uwagi przez to, że mówią o sprawach ważnych i aktualnych. I myślę sobie, że właśnie "Piąta władza" takim filmem jest. I to jak cholera.

Dlaczego? Ktoś mógłby rzec: co nas obchodzi jakiś tam portal WikiLeaks, wszystkie ich publikacje (jak po angielsku, to i tak u nas nikomu się nie chce czytać). Ano właśnie. Jak małolaty usłyszały, że zagrożenie wisi nad ich "róbta co chceta" w sieci, to pod hasłem walki o wolność jednostki, wylegli na ulice (ACTA). Ale gdy chodzi o naprawdę ważne sprawy obywatelskie, zatajanie przekrętów, łamania prawa itd. okazuje się, że większość Polaków do g... obchodzi. A nawet jeżeli dotyka ich samych to cała aktywność kończy się na bluzgach w necie.
Smutne.   

Nie oczekuję, że dzisiejsze pokolenie masowo będzie dyskutować o problemach tego świata, podejmować głodówki, pisać, wysyłać protesty itd. Ale żeby chociaż rozumieli taką walkę o ideały, szanowali i wspierali innych w takich działaniach, nawet jeżeli samym im się dupy nie chce ruszyć (nawet na wybory).
Może ten film uświadomi niektórym, że jednak to nie jest tak, że pojedynczy człowiek nic nie może, że nie warto. Ta nasza mentalność wiecznych maruderów może choć trochę się zmieni w zderzeniu z tematem "piątej władzy", czyli możliwości budowania poprzez świat wirtualny, niezależnie od oficjalnych mediów, obywatelskiego sposobu nacisku, informowania społeczeństwa. Bo o tym dla mnie jest ten film.   



Gdyby to była tylko biografia Juliana Assange'a (ciekawa rola Benedicta Cumberbatcha), to musiałbym chyba uznać ten film za niewypał. I nie chodzi mi tylko o kontrowersje, czy film jest zgodny z prawdą, czy też jest próbą obrzucenia błotem faceta, który zbudował sobie wizerunek "męczennika walki o wolność". Pokazano go nie tylko jako introwertyka, dziwaka, ogarniętego podejrzliwością wobec otoczenia i wysokim mniemaniem o sobie, ale również jako fanatyka, który nie liczy się z tym, że jego działania mogą narazić innych na niebezpieczeństwo (liczy się tylko jego sukces). Chodzi również o to, że film nie zachwyca ani fabułą, ani też warstwą wizualną. Ba, nie budzi nawet większych emocji.   

Gdyby to była tylko historia powstania portalu WikiLeaks i stopniowego budowania swej pozycji (czyli od strony technicznej, informatycznej podobnie jak w filmie o twórcy Facebooka), też nie byłoby w tym nic odkrywczego. Próby pokazania fenomenu "współpracowników" platformy, szyfrowania, a potem niszczenia danych były dla mnie wizualnie jakieś płaskie i budziły tyle emocji co widziana po raz dziesiąty reklama tabletek na przeczyszczenie. Ukrywanie się, ucieczka przed śledzącymi, tajne serwery w oborze? No dajcie spokój... To już chyba ciekawszy był wątek konfliktu charakterów Assange'a i wspierającego go Daniela Domscheit-Berga (to na podstawie jego książki powstał scenariusz, wiec nic dziwnego, że wychodzi na tego "lepszego") - pojedynek ego o pozycję, splendor z sukcesu, czy zwykłe laski...   

Ale najciekawszy jest dla mnie temat. I za jego podjęcie nalezą się brawa. Film jest w miare aktualny, opowiada o sprawach w miarę świeżych, których echa jeszcze nie przebrzmiały do końca (Assange ukrywa się przed listami gończymi, twierdząc, że wszystkie oskarżenia są spreparowane i są jedynie pretekstem by go zakneblować). Wszyscy wiedzą o co biega: WikiLeaks - portal gdzie anonimowo można było zgłosić jakieś znane sobie źródła i dokumenty pokazujące łamanie praw człowieka, kradzież publicznych pieniędzy, nadużywanie władzy. I dokumenty te były tam zamieszczane - bez komentarza, omawiania itd. Same w sobie były bombą, a nagłośnieniem, analizą, budowaniem oskarżeń zajmowały się dopiero po ich ujawnieniu inne media, instytucje. Transparentność - to hasło było na sztandarach twórców portalu. I zgoda - można by zastanowić się czy rzeczywiście wszystkie dane powinny być jawne, kiedy coś może być ukryte przed opinią publiczną, ale w obie strony przecież można dokonać nadużyć. Internet okazuje się olbrzymią siłą, którą trudno powstrzymać (dużo łatwiej zakneblować media i one najzwyczajniej w świecie nie nadążają za wszystkim czasem dokonując nawet autocenzury). Coś się zmienia. I tylko pytanie czy będziemy potrafili to dobrze wykorzystać. Czy będziemy potrafili odróżniać prawdę od kłamstwa, doszukiwać się źródeł, dowodów? Czy twórcy różnych informacji nie zapomną o etyce? 
Ta bomba, na jaką wpakowali się twórcy WikiLeaks, jak wszyscy wiemy, to tajne dokumenty amerykańskiej armii (i chyba departamentu obrony) zawierające różne informacje z Afganistanu, Iraku i Bliskiego Wschodu. Rozsierdziło to Waszyngton, a ponieważ mieli już pretekst: ujawnienie nazwisk agentów i narażenie ich życia, bojownicy o transparentność, z dnia na dzień zostali ogłoszeni wrogami publicznymi numer jeden, cynicznymi hienami, nieodpowiedzialnymi naiwniakami itd.
To widz sam rozstrzyga po której stronie się opowie.
Niezależnie od pewnych wad ich projektu i oceny na ile stał za nimi idealizm, a na ile chęć zdobycia sławy, kasy, uważam, że z tego może w przyszłości być jednak więcej dobra niż zła. Najwyraźniej nie mamy już wystarczającego zaufania do mediów, do polityków, by siedzieć bezczynnie, chcemy sami kreować rzeczywistość, pisać, komentować, szukać prawdy i ją nagłaśniać. A internet daje na to szansę. Wśród śmieci i chaosu, trzeba jedynie szukać tego co wydaje się ciekawe i cenne.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz