czwartek, 10 marca 2016

Kielonek - Alain Mabanckou, czyli proza dzika i intensywna

Jak to miło być czasem "zmuszonym" (lepiej byłoby powiedzieć "zaproszonym") do odwiedzenia zakątka świata mniej znanego, do zapoznania się z jego kulturą. Częściej (choćby dzięki Wiośnie Filmów, która już niedługo) mam taką okazję poprzez filmy, ale widzę, że pojawia się coraz więcej możliwości również w literaturze. Co z tego, że to trudniej dostępne w bibliotekach, warto tego szukać, próbować, odkrywać, dać się uwieść czemuś zupełnie innemu.
Oto Republika Konga i historie bywalców jednego z barów, w jednym z miast. Nieważne jakim, bo to przecież nie dokument, a raczej dziwna opowieść spisana przez jednego z klientów tego przybytku. Proza deliryczna, dzika, nieokiełznana i chaotyczna, jakby była relacją mówioną, a nie prozą. Nie ma tu miejsca na kropki, wielkie litery, cały tekst jest przecież notatnikiem pisanym przez człowieka, który rzadko kiedy trzeźwiał, a który w dwóch zeszytach, na prośbę właściciela baru, spisywał różne historie i swoje przemyślenia. Polityka i ludzie w garniturach, obok ludzi z marginesu, bo każdy ma prawo do tego, by opowiedzieć o sobie - byle ciekawie, byle postawił kolejkę, byle nie drażnił zapisującego powtarzaniem tego samego po raz kolejny.
 
Dla większości z bywalców tego baru, jest to prawie drugi dom. Miejsce gdzie przynajmniej nikt się ich nie czepia, nie wygania, otwarte nawet dla tych najbardziej przegranych. Przecież przeżyli tyle, że mają o czym opowiadać, a jeżeli zrobią to barwnie, dramatycznie, to i może ktoś postawi im szklankę wina.
Jest w tym i czarny humor, jest dramat ludzki. Ale przede wszystkim zachwyca sam klimat i rytm tej opowieści, będącej niczym rzeka, porywająca wszystko ze sobą. Żywioł. 

...gdybym był pisarzem, prosiłbym Boga, by uczynił mnie pokornym, dał siłę, bym potrafił odnosić wszystko, co piszę, do tego, co przelali na papier wielcy tego świata...
...mógłbym napisać coś, co przypomina życie, lecz wyraziłbym to własnymi słowami, słowami koślawymi, stylem szarpanym, bez ładu i składu, pisałbym, co mi przyjdzie do głowy, zacząłbym niezgrabnie i skończył niezgrabnie, miałbym gdzieś zasady czystego rozumu, metodę, fonetykę, prozę i w tym zafajdanym języku cały mój wywód nie byłby zbyt jasny, a słowa, by to powiedzieć, nie przychodziłyby łatwo, byłoby to coś na granicy pisania i życia, właśnie tak, chciałbym zwłaszcza, by czytając mnie, mówili »a co to za bałagan, jarmark, targowisko, ten zlepek barbaryzmów, to imperium znaków, cała ta paplanina, upadek na samo dno literatury pięknej, czy można to brać serio, właściwie gdzie to się zaczyna, gdzie kończy, do cholery« i odpowiedziałbym chytrze »ten bazar to samo życie, wejdźcie do mej jaskini, pełno tu zgnilizny, odpadków, tak pojmuję życie...
...i powiedziałem Upartemu Ślimakowi w formie konkluzji, że niestety nie jestem pisarzem, że nie mogę nim zostać, że tylko obserwuję i rozmawiam z butelką...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz