czwartek, 19 lutego 2015

Grand Budapest Hotel, czyli seans pierwszy, nie ostatni


Plan na najbliższe dni: dwie notki Oscarowe (dziś jedna z nich, wybieram co ciekawsze, a reszta najwyżej po niedzieli, czyli po wręczeniu nagród), jedna premiera filmowa, koncert, dwie książki. Wciąż zmieniam, przestawiam kolejność, ale tak to już jest, że to co najświeższe najbardziej kusi by szybko o tym napisać.
Film Wesa Andersona obejrzałem dopiero niedawno i nasłuchałem się o nim w międzyczasie sporo pochlebnych rzeczy. A ponieważ i sam lubię poczucie humoru tego reżysera, oczekiwania miałem spore.
I mam kłopot. Na pewno jest to film, do którego wrócę, by poszukiwać w nim różnych smaczków, by nim się nacieszyć w skupieniu, ale pierwsze wrażenie jest takie, że obejrzałem rzecz zgrabną, chwilami zabawną, na pewno pomysłową, ale nie budzącą większych emocji. Ot kolorowe obrazki, które śmigają przed oczyma, ale żadnej specjalnej więzi z bohaterami nie czujesz, nie przejmujesz się co się z nimi stanie i treści tu niewiele.


To nie jest tak, że się nie bawiłem. Chwilami nawet bardzo dobrze (np. scena ucieczki z więzienia), ale po chwili znowu łapałem się na tym, że akcja jakoś mnie wcale nie interesuje, czekam tylko na jakiś kolejny nie banalny pomysł. Jest tu ich trochę, ale między nimi jest jeszcze więcej mielizn, gdzie robi się banalnie, ironia znika, a zostaje ganianie niczym ze slapstickowej komedii. Cała fabuła sprowadza się do dość szalonej kryminalnej historii konsjerża pewnego hotelu - oskarżony o śmierć jednej z pań, którą "opiekował się" w swoim hotelu, musi uciekać i udowodnić całemu światu swoją niewinność. Jest czarny charakter, który ściga naszego bohatera i pomagających mu przyjaciół, jest tajemniczy obraz, na którego chrapkę mają różni spadkobiercy, ale cała ta opowieść nie jest specjalnie skomplikowana. O jej uroku (i o uroku całego filmu) stanowi raczej surrealistyczny klimat całości i świetne role aktorów, których w takim wcieleniu chwilami aż trudno rozpoznać. Ralph Fiennes, Tilda Swinton, Bill Murray, Edward Norton, Adrien Brody, Willem Dafoe - no po prostu sama śmietanka, ale tu prawie każda, nawet najmniejsza rólka, ma swój cudowny, odrębny charakter.

Począwszy od fikcyjnego państwa Zubrowki, malutkich miasteczek, bajkowego (a dziś trochę zapomnianego) hotelu, aż po najmniejsze detale (np. ciasteczka) wszystko jest tak pomysłowo wystylizowane, przemyślane, że trudno nie zachwycić się tak spójnym projektem. Zdjęcia, scenografia, muzyka, wszystko tworzy naprawdę interesującą całość. Ale przy tym pierwszym oglądaniu, wciąż brakowało mi w tym życia, emocji, tak jakby grupa dorosłych aktorów zapragnęła pobawić się w urządzenie przedstawienia z rolami dziecięcymi i teraz szaleją na ekranie, mrugając do na okiem. Tylko my już nie jesteśmy dziećmi. Zachwycam się więc jedynie formą. Wizualnie jest po prostu genialnie - wiele tych scen to gotowe plakaty lub ilustracje do książki.

Może muszę kiedyś po prostu do tego wrócić? Bo z tym filmem jest trochę tak jak z książkami dla dzieci, z pięknymi, rozkładanymi w trzech wymiarach stronami. Przy pierwszym czytaniu próbujemy ogarnąć całość, ale mogą umknąć nam detale, a kto wie, może nawet jakieś niuanse treści? W końcu to nie tylko kryminalna komedia, ale raczej sentymentalne westchnienie za czasami, gdy wszystko wydawało się prostsze, bo obowiązywały reguły i etos pracy, które dla wszystkich były świętością, a ludzie sobie pomagali i byli bardziej życzliwi...

1 komentarz:

  1. Nooo, chyba masz rację. Początkowo byłam oczarowana tym filmem, ale nie wiem, czy za drugim razem dam radę przez niego przebrnąć. Jest świetny, ale niestety nie od początku do końca.

    OdpowiedzUsuń