poniedziałek, 16 stycznia 2012

Jerry Cotton i Los numeros czyli przaśnie, ale jednak wtórnie

Od czasu do czasu różne kinematografie wpadaja na pomysł by nakręcić coś na wzór hitów rodem zza Oceanu - skoro tam się to sprawdza i przyciąga ludzi, to spróbujmy i u nas. Ale podejrzenie jak to jest zrobione i ściagnięcie paru pomysłów, albo przeniesienie akcji do USA to nie wszystko i efekt najczęściej jest mizerny. Na dziś aż dwie pozycje tego typu: Jerry Cotton - niemiecka komedia sensacyjna (nawet powiedziałbym parodia) i polskie romansidło z wątkiem sensacyjnym... Widzieliście? Macie porównanie komu wyszło lepiej?
Najpierw o produkcji niemieckiej - przygody jednego z najlepszych agentów FBI w Nowym Jorku - Jerry'ego Cottona, który niczym Chuck Norris związany niczym szynka potrafi i tak rozbroić i pokonać 10 napastników i uratować jakąś piękność, walizkę brylantów, dzieło sztuki, czy też co tam jeszcze innego zlecą mu przełożeni. Mimo pewnej brawury i ryzykanctwa dotąd wszystko mu się udawało (jemu tak, ale najczęściej kosztem jego partnerów, którzy nie byli tacy wspaniali), ale oto napotkał przeciwnika godnego siebie. Został wrobiony w podwójne morderstwo i ścigany przez policję tym razem odkryje, że wcale nie jest łatwo prowadzić sprawę samemu. Sporym plusem jest tempo akcji, całość naszpikowana jest dość zabawnymi scenkami pariodującymi filmy sensacyjne, sporo pościgów, strzelaniny itp. Humor może nie najwyższych lotów, ale da się ogladać, szkoda tylko, że postacie niby "amerykańskie" gadają po niemiecku od czego aż bolą uszy...
A produkcja polska? Niby dobrze, że w naszych rodzimych realiach, ale jakieś one takie sztuczne (marne pensje, ale mieszkanka wypasione, że aż oczy bolą) niczym z seriali o "przeciętnych" polskich rodzinach. Stare miasto i piękne kamienice to pewnie wg. reżysera jakieś slamsy dla najuboższych, bo przeciez mógłby swoich bohaterów umieścić w jakiejś willi na przedmieściu... On czyli policjant Kuba (ciut sztywny Lesław Żurek) właśnie w głupiej akcji stracił pół miliona, które musi zwrócić do budżetu, ona -  zapatrzona w niego sąsiadka Ania, namawiana przez swoją kumpelę do wyjazdu do Anglii, bo tu nie ma perspektyw do życia... Oto bohaterowie - tej komedii. Zaraz zaraz jakiej komedii? Bo śmiechu tu tyle co kot napłakał - chyba, że mają nas bawić scenki w wykonaniu szalonego przełożonego Kuby, albo ekscentryczni koledzy z jego nowej pracy (odział ochrony dobra narodowego)... A więc zostaje wątek romantyczny i sensacyjny. Ten pierwszy pociągnięty jakoś bardzo drętwo (chyba głównie z winy marnej gry aktorskiej), ten drugi zapewnia tyle napięcia co oglądanie po raz dziesiąty przygód Klosa - jest przewidywalnie i mnóstwo nieścisłości. Cała akcja koncentruje się na rozwikłaniu zagadki dotyczącej kumulacji w loterii - najpierw długo nikt nie wygrywa, wygrane losy giną, a gdy kumulacja sięga ponad 40 mln Kuba z Anią podejrzewają, że ktoś zafałszuje wyniki by tę pule zgarnąć. Tempo niby szybkie, ale sporo temu filmowi brakuje by dobrze połączyć znane elementy - zagadkę kryminalną, napiecie, zwroty akcji i humor. Ryszard Zatorski stworzył filmik tak przeciętny i słabo zagrany, że nic się nie stanie gdy ominiemy go z daleka.  Jak dotąd mistrzem w tego typu mieszankach pozostaje u nas jedynie Machulski.  
Z tych dwóch produkcji - obu słabiutkich moich zdaniem - jednak wybieram produkcję niemiecką, przynajmniej przy paru scenach można się uśmiechnąć.

2 komentarze:

  1. No cóż, od dawna nasza rodzima kinematografia karmi nas komediami romantycznymi, natomiast prawdziwej komedii "niet".

    OdpowiedzUsuń
  2. Wczoraj mój mąż podjął próbę oglądnięcia rodzimej produkcji, a ja obok siedziałam i czytałam sobie (na szczęście mam podzielną uwagę) i słyszałam te dialogi, słyszałam jak marnie grają! Mąż się poddał i zasnął na szczęście zanim oddał się Morfeuszowi film wyłączył. Ufff:)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń