wtorek, 5 kwietnia 2016

Dziecko Rosemary, czyli po prostu najwyższa półka


Po prostu klasyk. I nie wiem ile razy już przeze mnie oglądany, a wciąż odczuwam ten niepokój, to narastające szaleństwo, ciarki przy słuchaniu muzyki Komedy. I nie trzeba wcale wiele - przecież tu zło ma twarz banalną - sąsiadów z tej samej kamienicy. Chwilami już sami zaczynamy podejrzewać, że bohaterka wmawia sobie zagrożenie, że jej złe samopoczucie ma jakieś podłoże zdrowotne, że być może potrzebuje lekarza psychiatry.
Ci którzy mogliby być dla niej wsparciem, nagle znikają, mają jakieś wypadki albo mówią to samo, co osoby, które podejrzewa o niecne zamiary. Wie jedno - w jej ciele rośnie dziecko i to dla niego musi być silna, nawet próbować uciec przed mężem i jego nowymi znajomymi.
Kim są? Czcicielami szatana? Okultystami? Przecież wydają się tacy normalni, tacy życzliwi. Może to co wszystko jest wynikiem jakichś przywidzeń, koszmarnych snów? Polański do końca utrzymuje nas w pewnej niepewności, nie pokazuje nic dosłownie, ale możemy się tak wielu rzeczy domyślać. I to jest w tym filmie najbardziej genialne.
I choćby dziś gra Ruth Gordon i jej uroda wydawała się dziwna, sztuczna, to idealnie pasuje do tej historii. Nawet chyba nie mam ochoty oglądać nowych wersji, bo one i tak będą jedynie odtwarzaniem tamtych pomysłów. Efekty nie zastąpią tej tajemnicy, tego balansowania między tym co realne, a tym co wyobrażane.
Gdy pisałem tę krótką notkę, po raz kolejny dotarło do mnie, jak genialne plakaty robili nasi graficy do produkcji w tamtym czasie. Czemu tak szybko o tym zapomnieliśmy i zdajemy się na kopiowanie tego co jest po prostu mierne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz