środa, 24 sierpnia 2011

Nawet deszcz, czyli kolonializm trwa w najlepsze

Prosto z kina do kompa, bo pewnie jutro na chłodno już bym napisał o tym filmie coś zupełnie innego niż dziś gdy obrazy wciąż tkwią mocno w głowie. Troszkę szalony wieczór, ale za to udało się załatwić mnóstwo spraw i obejrzeć film, którego plakaty widziałem na wiosnę w Brukseli, a od piatku trafia wreszcie do naszych kin. Ciekaw jestem tylko jaką będzie miał dystrybucję. A zobaczyć go na pewno warto. To kino na pewno poruszające i skłaniające do refleksji, choć przesłanie raczej nie jest specjalnie odkrywcze. Mogą troszkę drażnić pewne uproszczenia i budowanie na emocjach, ale opowiedziane jest to tak, że dajemy się wciągnąć i przymykamy oko nawet na pewien sentymentalizm, którego byśmy raczej spodziewali sie po Hollywood, a nie po filmie hiszpańskim. Z ciekawym pomysłem, dające do myślenia i do tego świetnie wyreżyserowane (aktorsko też bez zarzutów) - no czego więcej chcieć od filmu?   
Parę słów o fabule: Sebastian – reżyser idealista i Costa, jego producent - cwany typ szukający oszczędności, realizują w Boliwii film o przybyciu Kolumba do Ameryki. Pragną ukazać wielkiego odkrywcę i jego kompanów jako chciwych, okrutnych i zadufanych w sobie ludzi, którzy uważają się za lepszych, a więc uprawnionych do tego by zniewolić całą tę krainę przez nich "odkrytą". Jednym z bohaterów tej produkcji Sebastian chce uczynić postać, która go zafascynowała - zakonnika, który jako jeden z pierwszych odważył się ostro potępić to co dzieje się na ziemiach Ameryki Południowej w imię Króla i Kościoła. Piękna idea stworzenia filmu o prześladowaniu indian realizowana przez ludzi, którzy przybyli do Boliwii tylko dlatego, że w ten sposób mogą sobie obniżyć koszty produkcji. Czy to nie paradoks? 
Sporo mamy tu takich scen gdy statyści (ale biznes - tu taki kosztuje tyle co worek piasku) uczestniczą w odgrywaniu scen okrucieństw popełnianych przez Hiszpanów, albo słuchają fragmentów pięknych kazań gdzie mówi się o tym iż są takimi samymi ludźmi i mają takie same prawa. Odgrywają, słuchają, przyglądają się ekipie i wracają do własnego życia i własnych problemów. Dla nich od filmu jest ważniejsze to jak mają przetrwać w sytuacji gdy państwo zapowiada prywatyzację wodociągów, a firmy każą za wodę słono płacić.   
Wybucha tzw. "wojna o wodę" (autentyczne wydarzenia), protesty, demonstracje i spowodowane obojętnością władzy i brutalnością policji olbrzymie zamieszki. Zestawienie rzeczywistości, którą ekipa Hiszpanów chce pokazać w swoim filmie wcale nie odbiega tak bardzo od tego jak traktuje się boliwijskich Indian dziś. I choć filmowcy zdają sobie sprawę z problemów z jakimi zmagają sie ich statyści i aktorzy, wcale nie jest im łatwo w swoim sumieniu podjąć decyzję co z tym faktem zrobić. Czy wystarczy, że zapłacą 2 dolary za dzień, a potem bedą wypominać burmistrzowi, że nie wolno tak traktować ubogich ludzi? W ich świecie ważny jest film, ich kariera, rodziny, no i przede wszystkim pieniądze, za które moga kupić wszystko (bo je mają). Różne postawy, sporo dyskusji między aktorami, reżyserem, producentem na temat tego, że problem dostrzegają. Tylko pytanie co z tym robią dalej.
Icíar Bollaín zrobiła film widowiskowy, pełny metafor i odniesień, walący po głowie różnymi obrazami z czasów Kolumba, czasy współczesne i konflikt wokół prywatyzacji wody pokazując nam trochę z boku, po reportersku. Brutalność policji rozpędzających "bezbronnych cywilów", ignorowanie postulatów rolników nie zważajac na skalę protestów i brak możliwości płacenia za wodę po tak drakońskich cenach przez większość mieszkańców, ba - nawet traktowanie indian na planie zdjęciowym - to wszystko sprawia, że z różnymi emocjami aż głupio siedzieć w fotelu - wstyd za białych, złość i natychmiast rodzą się pomysły na rozwiązania zgoła anarchistyczne. No rusza, zgadzam się. Jakby mogło nie ruszać, skoro scenariusz przygotował Paul Laverty czyli współpracownik znanego i mocno lewicującego Kena Loacha. Postkolonializm trwa i chcąc nie chcąc przykładamy częściowo do tego rękę (pewnie zbliżona teza do książki "Witajcie w raju"). Jesteśmy zakłamani? Współczujemy biednym plemionom czy mieszkańcom krajów, którym nie powodzi się tak dobrze jak krajom zachodnim, jedziemy tam jak do skansenu aby oglądać i porobić troche zdjęć. Ale niespecjalnie mamy ochotę dzielić się z nimi tym co mamy - płacimy jak najmniej za przyjemność wycieczki i wracamy do swoich "skromnych" zdobyczy cywilizacji. Możemy oglądając zdjęcia współczuć im, wzdychać ile to zła narobił tam biały człowiek, jak zabiera wszystko im, którzy są pierwotnymi panami tamtych kontynentów, dyskutować po projekcji filmu, czy uczestniczyć w zaangażowanych dyskusjach. I choć w duchu w trakcie projekcji potępiamy tych "złych białych" np. obżerających się i ucztujących na rautach w sytuacji gdy tysiące właśnie straciły dostęp do świeżej wody - to nie różnimy się od nich za bardzo. Oj ten film drażni, mimo, że to przesłanie tak proste i nachalne. No bo jak tu znaleźć sposób na zadośćuczynienie tych wszystkich grzechów? 
Co ja bym zrobił w ich sytuacji? Chciałbym skończyć swoje marzenie - film za wszelką cenę? Uciekł bym widząc zagrożenie i myśląć ten konflikt to nie moja sprawa? Czy jednak zostałbym z tym ludźmi tak jak pokazał to też bohater -ten zakonnik, o którym miał opowiadać ich film. 
Mimo pewnego schematyzmu różnych przemian naszych bohaterów, sentymentalizmu i ckliwości w zakończeniu film wcale nie jest zły. Ba nawet powiedziałbym, że bardzo dobry. Jako obraz, jako historia, która wciąga, jako świetna gra aktorska... a przesłanie? A przesłanie to niech każdy sobie sam przemyśli.

6 komentarzy:

  1. Świetna recenzja, która zachęciła mnie do obejrzenia tego filmu. Od czasu do czasu lubię obejrzeć coś, czego nie pokazują w multipleksach:)

    OdpowiedzUsuń
  2. ciekawe bo pierwsze skojarzenie które mi się pojawiło w trakcie projekcji - kręcenie filmu i opowiadanie o przeszłości, które sprawia, że inaczej zaczynamy patrzeć na współczeność to był Jezus z Montrealu, a tu prosze w losowo wybieranych "Zobacz także" pod postem wyświetla mi się własnie to...

    OdpowiedzUsuń
  3. a mnie jednak to oczywiste przełożenie przeszkadzało, trochę zbyt banalnie wyszło moim zdaniem

    OdpowiedzUsuń
  4. dlatego i ja potem na chłodno pewnie już bym trochę inaczej napisał. ostatecznie na filmwebie dałem 7... Choć sprawie zrobione to arcydzieło to jednak nie jest

    OdpowiedzUsuń
  5. Hmmm, ja byłam tym filmem mocno rozczarowana. Przewidywalny, zbyt sentymentalny, nudny. W moich oczach najbardziej pogrążyła go scena, w której Sebastian przeżywa swój kryzys i płacze leżąc na łóżku, a Costa go pociesza - stary zużyty schemat + natężenie mdłego sentymentalizmu przekroczyły niestety granice moje tolerancji ;( Później już tylko siedziałam i czekałam na końcowe literki...

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń